2011-02-22

"Czym jest los? To nasze własne pułapki." [I.B. Singer] czyli genialna "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej!

Wiosną 2003 roku Agata Tuszyńska, autorka książki "Oskarżona: Wiera Gran" po raz pierwszy spotkała się ze swoją bohaterką w jej paryskim mieszkaniu niedaleko wieży Eiffela. W maleńskim, zagraconym, zakurzonym miszkaniu Agata Tuszyńska poznała się ze starą, samotną, zgorzkniałą, złośliwą, chorą, ogarniętą manią prześladowczą kobietą - Wierą Gran! Zarówno to pierwsze jak i kolejne, następujące po nim spotkania z legendą przedwojennej Warszawy, pozwoliły nie tylko autorce tej książki, ale również jej czytelnikom poznać siłę zawiści i pomówienia, które nie mają litości nad człowiekiem nimi dotkniętym, niszcząc go całkowicie, dogłębnie i na zawsze...




Agata Tuszyńska napisała genialną biografię fascynującej, silnej kobiety, która przez całe życie nie wyzwoliła się spod wpływu plotki i pomówienia, która przez całe życie walczyła o swoje uniewinnienie i którą te wszystkie działania (zarówno innych jak i swoje) zniszczyły i wpędziły w chorobę psychiczną.

Wiera Gran urodziła się prawdopodobnie na terenie Rosji w 1916 roku (od pewnego momentu swego życia podawała za swój rok urodzin rok 1918) w rodzinie Liby i Eljasza Grynberg. Była ich trzecią, nie do końca chcianą córką (jak się później okazało jedyną, która przeżyła Holocaust). Od wczesnego dzieciństwa Wiera wiedziała, że chce zostać artystką i pomimo, że gdy miała kilka lat ojciec zostawił jej matkę Libę z trzema córkami samą, co tym samym wiązało się z biedą w domu, Wiera dopięła swego. Na początku planowała zostać tancerką, jednak jej zamierzenia pokrzyżował wypadek samochodowy, w którym uszkodziła miednicę a tym samym utraciła swoją szansę na rozwój w tym kierunku. Brak szansy rozwoju jednego talentu otworzył miejsce dla rozwoju drugiego - śpiewu. Pomimo, że Wiera zdawała sobie sprawę, że będąc Żydówką nie ma szans na zrobienie wielkiej kariery w Warszawie, podążyła tym torem i pokonując przeciwności stała się jedną z najlepiej znanych śpiewaczek Warszawy. Jej niski alt uwodził, porywał i wypełniał po brzegi klubo-restaurację Paradis chętnymi, którzy chcieli ją oglądać i jej słuchać.
Wiera Gran zdobyła majątek i sławę, ale wtedy w 1939 roku wybuchła wojna. Miała 23 lata. Postanowiła uciec na wschód z Kazimierzem Jezierskim, zakochanym w niej bez wzajemności młodym lekarzem. Dotarli do Lwowa, gdzie przez jakiś czas mieszkali: on pracował w szpitalu, ona grała w teatrze (już wtedy zsowietyzowanym). Nie potrafiła jednak znieść tęsknoty za ukochaną matką i siostrami. Postanowiła wrócić do Warszawy. Kazek (już wtedy jej mąż, choć do tej pory nie wiadomo czy małżeństwo zostało zalegalizowane) jej towarzyszył. Nie wiedziała do czego wraca, a wróciła do opasek na ramionach, do getta, biedy i głodu. W marcu 1941 roku zapłaciła policjantowi, żeby ją wpuścił do Getta Warszawskiego, chciała być z matką i siostrami. Kazek został po drugiej stronie muru. Żeby nie zwariować i utrzymać w jakiś sposób rodzinę, zgodziła się na występy w Sztuce - kawiarni do której przychodzili nie tylko bogaci Żydzi, ale również Żydzi gestapowcy... To właśnie ona wstawiła się za Szpilmanem, gdy ten przyszedł do Sztuki błagając o pracę, ona przy akompaniamencie jego muzyki pomagała swoim śpiewem jakoś przetrwać to piekło. Zdając sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej sytuacji (zarabiała w Sztuce dobrze jak na warunki getta) starała się pomagać potrzebującym dzieciom organizując zbiórki pieniędzy, jedzenia, dając koncerty na rzecz dzieci czy żebrząc nawet u najgorszych swoich wrogów!
Dzielnicę Żydowską opuściła 2 sierpnia 1942. Miała nadzieję, że uda jej się później wyciągnąć stamtąd zarówno siostry jak i matkę. Zmieniła w swoim wyglądzie wszystko: przefarbowała włosy na blond, zmieniła fryzurę, zaczęła nosić okulary. Mąż zabrał ją ze sobą do Babic pod Warszawę. Tam w ukryciu, doczekała wojny. Nie uratowała ani sióstr, ani matki. Nie zdążyła.
Po wojnie zaczęła szukać pracy, chciała wrócić do śpiewania. Z pierwszą wizytą udała się do Polskiego Radia gdzie spotkała zdziwionego Szpilmana, który powiedział, że jej nie zatrudni, bo współpracowała z gestapo. Tak zaczęło się jej przekleństwo - pomówienie z którym walczyła przez całe swoje życie, z którym się procesowała i z którym nie zdołała wygrać...

Wiera Gran przeżyła w swoim życiu chyba wszystko: ogromne bogactwo, sława i szczęście przeplatały się w nim z  cierpieniem, depresją i bólem. Pomimo, że wielokrotnie przez różne sądy była uniewinniana  od zarzutów i pomówień w stosunku do niej wygłaszanych, jej życie nigdy już po wojnie nie pozbyło się smaku goryczy, obrzydzenia ludźmi i nienawiści do nich za zniszczoną karierę, zniszczone życie. Wszędzie wrogowie, tchórze, niesprawiedliwość, nawet w swoim mężu, który tyle dla niej zrobił, który uratował jej życie a którego zostawiła w 1950 roku wyjeżdżając do Izraela, nie widziała przyjaciela czy wybawcy, nigdy mu nie podziękowała...

Książka Agaty Tuszyńskiej moim zdaniem jest przykładem świetnie napisanej biografii. Teraźniejszość przeplatana z przeszłością, fakty przeplatane ze słowami - wszystko to sprawia, że wiemy iż mamy do czynienia z rzetelną opowieścią o życiu bohaterki. Książkę czyta się błyskawicznie, z wielką przyjemnością i zaciekawieniem, nie sposób się od niej oderwać, nie sposób nie chcieć poznać Wiery jeszcze bardziej, jeszcze dogłębniej, nie sposób nie chcieć zrozumieć całego systemu zachowań nie tylko Wiery, ale również innych ocalonych - ocalonych oskarżycieli!
Zdecydowanie podkreślam jeszcze raz, że "Oskarżona: Wiera Gran" to książka fascynująca!!! Polecam!

Moja ulubiona piosenka Wiery (później śpiewana jeszcze przez Kalinę Jędrusik) "Trzy listy".



A. Tuszyńska, Oskarżona: Wiera Gran, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s.463.

2011-02-20

"Dziewczyna w złotych majtkach" - Juan Marse.

Zanim zacznę pisać o "Dziewczynie w złotych majtkach" muszę się z wami podzielić skojarzeniem, które podczas czytania książki mnie naszło i które do ostatniego zdania powieści mi towarzyszyło. Mam tutaj na myśli filmy Pedro Almodovara! Bardzo często u Almodovara mamy do czynienia z bardzo dosłownie ujętym lub doskonale zaowalowanym erotyzmem w różnej postaci. Z tym samym spotykamy się w książce Juana Marse, w której relacja pomiędzy Luysem Forestem a córką jego szwagierki momentami zbliża się lub przekracza ogólnie przyjęte granice i reguły zachowań...




Powieść Marse rozpoczyna się w momencie kiedy do pisarza Luysa Foresta pracującego nad swoją biografią przyjeżdża z wizytą Mariana. Dziewczyna swój przyjazd tłumaczy potrzebą napisania reportażu o wuju, który ma ukazać się w piśmie jej matki Mariany Monteys. Młoda kobieta nie przyjeżdża do wuja sama, ponieważ towarzyszy jej młody osobnik imieniem Elmyr. Nie to jest jednak najważniejsze w tym momencie, ale wrażenie jakie Mariana powoduje u wuja. Dziewczyna ubierająca się głównie w majtki, prześwitujące bluzy czy koszulki, nosząca obrożę dla psa na szyi lub innym miejscu swojego ciała staje się dla swojego wuja przedstawicielem pokolenia w którym dominuje "seks, hałas i narkotyki". 

Mariana zamieszkuje u wuja. Dziewczyna nie tylko próbuje pisać swój reportaż, ale również pomaga wujowi przy pisaniu biografii przepisując jego rękopisy i nierzadko komentując odpowiednio niektóre fragmenty powstającej książki. Ich relacja, na początku trochę spięta, powoli rozluźnia się, staje się mniej formalna i momentami przesycona obecnym w powietrzu erotyzmem, którym Mariana lubi się bawić i być we władaniu. Luys piszący swoją biografię w zaciszu swojego pokoju, wieczorami przychodzi do pokoju, który zamieszkuje Mariana by tam opisywać jej swoje życie i dokonania raz jeszcze - do reportażu. 

Luys Forest, który był członkiem partii faszystowskiej, postanawia zarówno w swojej biografii jak i reportażu pisanym przez Marianę, w odpowiedni sposób uporządkować swoją przeszłość. Jak sam mówi, w swojej pamięci jest bardziej człowiekiem, którym chce być niż tym, którym był w rzeczywistości. Zaczyna przeistaczać fakty swojego życia, zmieniając nie tylko istotę zdarzeń, które swego czasu zaistniały, ale również zmieniając ich kolejność czy daty kiedy miały miejsce... "Dziewczyna w złotych majtkach" staje się tym samym doskonałą powieścią na temat pracy pisarza i tego jak 'prawdziwa' może być prawda literacka, co kryje się za słowem autora. Nierzadko może się okazać, że 'prawda' zawarta w biografii litereta jest tylko kolejną formą 'fikcji literackiej'. Taka sytuacja ma miejsce u Luysa, który pochłonięty stwarzaniem na nowo (na rzecz książki) swojego przeszłego życia, w pewnym momencie zaczyna zauważać, że to co zmyślone i to co prawdziwe w niebezpieczny sposób zaczyna się ze sobą przeplatać. Forest traci powoli orientację co w jego życiu jest prawdą, co nie...

Pomimo, że książka Juana Marsa nie jest łatwa w odbiorze i wymaga od czytelnika skupienia na treści, czyta się ją bardzo dobrze, z zainteresowaniem. Książka zawiera kilka poziomów odbioru, ponieważ możemy o niej mówić zarówno jak o książce opowiadającej o zderzeniu młodości ze starością, o książce erotycznej lub o książce w której głównym tematem jest proces twórczy i trudności towarzyszące pisarzowi podczas wymyślania historii... Na pewno jest to książka na którą warto zwrócić uwagę.

J. Marse, Dziewczyna w złotych majtkach, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s.203.

2011-02-15

"Tygrys i Róża" - trzynasty odcinek Jeżycjady!

"Tygrys i Róża" to już trzynasta część Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Trzynasta, ale na pewno nie pechowa! Dla mnie "Tygrys i Róża" to przede wszystkim kolejny, doskonały pretekst do powrotu do mieszkańców kamienicy przy ulicy Roosevelta 5 w Poznaniu... Nie wiem jak to się dzieje, ale ta stara kamienica pociąga mnie do tego stopnia, że w mig bym się do niej przeprowadziła, gdybym tylko mogła. Czyżby to się działo za sprawą moich ukochanych Borejków?!




"Tygrys i Róża" jest bezpośrednią kontynuacją "Imienin" i nie ważne, że minął rok od wydarzeń opisanych w tamtej książce. W tej części w dalszym ciągu obserwujemy losy Natalii i Roberta a także Gabrysi i jej córki Laury. Tygrysek w końcu pokazuje swoje pazurki w najbardziej dobitny sposób jaki istnieje, czyli najpierw obraża swoją rodzinę, a później wyrusza w samotną podróż do Torunia w poszukiwaniu jakichkolwiek wiadomości o swoim ojcu Januszu Pyziaku... Dziewczynka (która jakby na to nie patrzeć nie jest moją ulubioną bohaterką serii) czuje się odtrącona, niekochana i nierozumiana przez rodzinę, zwłaszcza swoją mamę Gabrysię. Wydaje jej się, że jedyną osobą, która próbuje ją przynajmniej w minimalnym stopniu zrozumieć jest dziadziuś Ignacy, natomiast matka (jak mówi o Gabrysi) jest całkowicie zapatrzona w swojego najmłodszego synka, męża i Pyzę, której zachowanie razi w oczy Laurę (no bo jak można być ciągle takim miłym dla wszystkich?!). Poza tym dziewczynka nie może poradzić sobie z brakiem ojca, który nawet nie chciał jej zobaczyć po urodzeniu... Postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i stąd właśnie wyprawa do Torunia.

W tle wydarzeń dotyczących Tygryska rozgrywa się decydujące 'starcie' uczuć pomiędzy Natalią Borejko i Robertem Rojkiem. Natalia po zerwaniu zaręczyn z Filipem myśli ciągle o Robercie, a ten nie wiedząc o rozstaniu narzeczonych cierpi skrycie bojąc się nawet pokazać u Borejków by jeszcze mocniej się nie rozczarować. Dla nich wypad Laury do Torunia okazuje się zbawienny w skutkach, zakochani bowiem wreszcie do siebie docierają...

Jak ja lubię się rozpływać nad twórczością pani Musierowicz! Wydaje mi się, że odkąd dostałam od swojej mamy te kilkanaście lat temu "Kwiat kalafiora" moje życie nie może istnieć bez losów rodziny Borejków, Kowalików czy Żaków. Każde spotkanie z nimi to dla mnie niesamowita przyjemność, która jakoś zawsze za szybko się kończy i pozostawia po sobie uczucie niezaspokojenia... Jak to dobrze, że można do nich wracać wciąż i wciąż od nowa:)


M. Musierowicz, Tygrys i Róża, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź, s.160.

2011-02-14

"Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie", czyli podniesiony cukier po raz drugi...:)

Bezsprzecznie lubię chorować na taki typ cukrzycy jaki oferuje "Cukiernia po Amorem". Tak samo jak pierwszy tom sagi, drugi pożarłam z wielką, jeśli nie jeszcze większą przyjemnością, a to głównie za sprawą Grażyny Toroszyn czyli Giny Weylen. To właśnie Gina stała się moją ulubioną postacią sagi, a to dlatego, że jest to przykład kobiety jaką chciałabym być: wrażliwej, świadomej siebie, upartej w dążeniu do celu i na dodatek żyjącej w okresie dwudziestolecia międzywojennego...




W drugiej części sagi "Cukiernia pod Amorem" nie tylko w dalszym ciągu śledzimy losy Tomasza Zajezierskiego i jego żony Adrianny, ale również Kingi Toroszyn, która rodzi Grażynę i pozbawiona środków do życia przez swojego szwagra, wraca do Zajezierzyc. Razem z Marianną Blatko płyniemy trzecią klasą na statku do Ameryki w której rodzi swojego pierworodnego syna Paula, wychodzi za mąż i niezmiernie tęskni za Ojczyzną. Po raz pierwszy stykamy się również z rodziną Cieślaków, która ma 'fach w ręku' czyli złodziejstwo. Cieślakowie potrafią sobie radzić, nawet odpowiednio o przyszłą żonę zawalczą jeśli trzeba... Wszystkie postacie, zarówno te już wcześniej poznane jak i te 'świeżutkie' są barwne, ciekawe i przyciągające uwagę, ale dla mnie z całego ich grona na przód zdecydowanie wybiła się jedna - Gina Weylen.

Gina rodzi się jako Grażyna Toroszyn, córka Kingi z Bysławskich Toroszyn i Wsiewołoda Timofiejewicza Toroszyna. Dziewczynka od małego odznacza się nie tylko urodą, ale i zdecydowanym charakterem, który poprowadzi ją do uzyskania spełnienia w życiu.  Grażyna dorsata w Zajerzycach, skąd zostaje wysłana do szkoły sióstr kwietanek w Gutowie, a póżniej na pensję wyższą żeńską Jadwigi Sikorskiej w Warszawie. Pensja w której Grażyna ma uczyć się kilka lat, nie tylko przynosi jej przyjaciółkę Milę Grabnicką w darze, ale również pozwala poznać jej wielką miłość swojego życia - Wiktora Grabnickiego (ojca Mili). Dziewczynka stawia sobie w życiu dwa główne cele: że będzie aktorką i że kiedyś będzie z Wiktorem. Ponieważ ma zdecydowany charakter dopina swego w obu przypadkach, najpierw zostając aktorką kabaretową, później teatralną i filmową, a w międzyczasie po latach niewidzenia zyskując miłość i przywiązanie jedynego mężczyzny na którym jej zależy - Wiktora Grabnickiego.

Już po raz drugi "Cukiernia..." mnie uwiodła i po raz drugi gdy doczytałam ostatnią stronę ostatniego rozdziału doznałam zawodu, że to już koniec i że muszę czekać te pół roku na kolejne dzieje tych, tak już ze mną zaznajomionych, postaci. Wydaje mi się, że nie będę oryginalna, jeśli powiem, że "Cukiernia pod Amorem" jest właśnie takim przedstawicielem literatury kobiecej, który chciałoby się, żeby częściej był naśladowany. Nie ma tutaj (wbrew temu co sugerowałby tytuł powieści) niepotrzebnego przesłodzenia postaci czy sytuacji, wszystko co spotykamy na swojej drodze w tej powieści wydaje się bardzo prawdopodobne, a przez to jeszcze bardziej urzekające. Każda postać ma swoje, często niełatwe do zaakceptowania wady, ale również zalety, które pozwalają nam spojrzeć na ich postępowanie z perspektywy. Każda sytuacja i historia bohaterów uwodzi czytelnika swoim czarem i tym, że wiemy, że tak się mogło zdarzyć, że tak się nadal zdarza. Dodatkowo, każde miejsce w tej powieści woła o to żebyśmy byli w stanie przenieść się w czasoprzestrzeni i tam pojechać i zobaczyć dwór w Zajerzycach, warszawskie restauracje i knajpki czy szkołę kwietanek w Gutowie... Żeby tak móc poznać Igę i razem z nią odkrywać sekrety pierścienia i rodu rodziny Zajezierskich...:)


M. Gutowska-Adamczyk, Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2010, s.464.

2011-02-13

"The King's Speech" - jak ja lubię takie kino!!!

Przed napisaniem tego postu zastanawiałam się dwa dni, którą z kolei mogę być osobą zachęcającą do oglądnięcia filmu? Czy pisanie o "The King's Speech" ma jeszcze sens? Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam jednak, że czemu nie?! Dlaczego mam sobie bronić przyjemności wygadania się o filmie, który bardzo mi się spodobał!





Nie będę tym razem opisywała fabuły filmu, ale postaram się wam wypunktować to co mnie osobiście najbardziej się w nim podobało, podejrzewam bowiem, że z tych kilku poprzednich postów na innych blogach, wszyscy dokładnie już wiedzą o co w tym filmie chodzi...:)

Na mnie film zrobił bardzo pozytywne wrażenie z kilku powodów.
Po pierwsze uwielbiam kino kostiumowe, zwłaszcza jeśli dotyczy czasów XVIII, XIX lub początków XX wieku. Ten film oczywiście wpisuje się dokładnie w mój gust, ponieważ akcja "The King's Speech" rozgrywa się w latach międzywojnia.
Po drugie, niesamowicie podobały mi się zdjęcia w tym filmie. Momentami ściana pokoju potrafiła zajmować 3/4 ekranu. Pięknie...
Po trzecie i oczywiste - Colin Firth. Tego aktora lubię bardzo od dłuższego już czasu i prawie wogóle się na nim nie zawodzę jeśli chodzi o jego wybór scenariuszy filmowych czy sposób grania. Świetny jest i już nawet nie pamiętam gdzie go zobaczyłam po raz pierwszy i gdzie zrobił na mnie tak pozytywne wrażenie, że od tamtej pory podążam za nim stale (na pewno nie była to "Duma i uprzedzenie" bo ten film z Firthem w roli Pana Darcy'ego oglądnęłam po raz pierwszy stosunkowo niedawno)?
Po czwarte i nieoczywiste - Helena Bonham Carter, którą uwielbiam w "The King's Speech"! Wcześniej kojarzyła mi się z dwoma rzeczami: z filmami swojego męża w których grała dziwne, ale barwne postacie i ze swoim szalonym wizerunkiem osoby, która nie przejmuje się totalnie jak wygląda czy w co jest ubrana... W tym filmie zagrała cudowną rolę i jeśli Królowa Matka w rzeczywistości była taka jak ta przedstawiona w tym filmie, to wcale się nie dziwię, że Anglicy tak ją kochali...

Po piąte jest to film na faktach. Osobiście bardzo cenię sobie filmy opowiadające pradziwe historie, które po skończeniu seansu zmuszają mnie do poszukiwań i czytania jak to było naprawdę lub jaki był ciąg dalszy przedstawionej historii.
Po szóste podobał mi się sposób przedstawienia brata króla Jerzego VI, który miałam wrażenie był w prasie lub różnych publikacjach dotyczących angielskiej rodziny królewskiej przedstawiany jako ten jedyny 'sprawiedliwy' a to dlatego, że poświęcił się dla miłości. A tutaj niespodzianka: bawidamek, który uważa, że wszystko mu wolno, w dodatku sympatyzujący z Hitlerem (co już dla mnie było szczytem głupoty i zaślepienia). Może jestem w tym momencie mało sympatyczna, ale dobrze mu tak! Akurat w tym przypadku z tego co zostało przedstawione w filmie, ktoś inny z tej dwójki braci się poświęcił...
Po siódme uważam, że film jest wystarczająco dobry, by zasłużyć na niejednego Oskara i cieszę się, że "Avatary" nie powstają co roku, ponieważ gdyby tak było Akademia nie zauważyłaby prawdopodobnie nic innego, bardziej wartościowego, ale z mniejszą ilością efektów...

Polecam!

Ps. Po raz kolejny polski tytuł doprowadza mnie do pasji, bo wszystko można powiedzieć o tym filmie, ale na pewno nie to, że jest on o tym jak zostać królem. Chyba raczej jest to film o tym jak trzeba zostać królem gdy się tego nie chce...

2011-02-11

Eric-Emmanuel Schmitt "Moje Ewangelie" - moje rozczarowanie.

Tak jak cenię sobie i lubię książki Erica-Emmanuela Schmitta, tak "Moje Ewangelie" rozczarowały mnie zupełnie. Książka, po której oczekiwałam podobnych wrażeń do tych podczas czytania "Małych zbrodni małżeńskich" czy "Oskara i Pani Róży" okazała się  niestety pomyłką... "Moje Ewangelie" nie jest tak jak inne książki Erica-Emmanuela Schmitta próbą pewnego studium uczuć ludzkich czy ich zachowań, jest to natomiast li i jedynie zestaw dwóch opowiastek w których autor, niestety w drażniący mnie sposób, próbuje 'przetłumaczyć' to co zostało napisane na temat Jezusa i Piłata w Nowym Testamencie, na swój język. Czyli mamy tutaj, jak dla mnie momentami niesmaczne, wariacje na temat...




Z tego co wyczytałam w przedmowie autora, w książce "Moje Ewangelie" Schmitt przedwstawia 'swoje chrześcijaństwo' zaznaczając przy tym, że obydwa opowiadania w niej zawarte, czyli "Noc w Ogrodzie Oliwnym" i "Ewangelia według Piłata" są tylko jego sugestywną wizją wydarzeń. I z tym się zgadzam. Obydwa opowiadania moim zdaniem to takie spłycone spojrzenie na Jezusa i Piłata. Eric-Emmanuel Schmitt z tego co opisane w Nowym Testamencie zrobił dziwne opowiastki i pomimo, że mogę zrozumieć, że jest to sposób w jaki on sobie wszystko tłumaczy, nie mogę zrozumieć po co wydawać książkę zawierającą te nieszczęsne opowiadania? Może inni odbierają je inaczej, ale mnie osobiście denerwowało czytanie o Jezusie (Joszua) jako o człowieczku, który założył się z Bogiem, w którego sam nie do końca wierzył, że odda za Niego życie, ale w zamian ma nadzieję Zmartwychwstać... Jak mnie to drażniło! Jednak, chyba jak na czytanie tej książki, mam za bardzo zakorzenione w sobie podstawy swojej wiary i tego typu odstępstwa tylko mnie wyprowadzają z równowagi, nie mówiąc już o tym że miałyby mi dać cokolwiek...

Nie będę się więcej rozpisywać o "Moich Ewangeliach" bo nie chcę się pastwić, nie tyle nad książką, co nad autorem, którego nadal bardzo lubię. Do innych książek Schmitta, które mówią o problemach i uczuciach czy namiętnościach dzisiejszych ludzi będę zaglądała nadal z wielką chęcią, ale do "Moich Ewangelii" z pewnością już nie wrócę. Tą książką mnie nie przekonał, ale ten jeden raz mogę mu wybaczyć...:)


E.-E. Schmitt, Moje Ewangelie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007, s.155.

2011-02-10

Jakże miłe spotkanie z Krystyną Koftą - "Fausta".

"Fausta" to moje pierwsze i bardzo owocne spotkanie z twórczością Krystyny Kofty. Pomimo, że autorkę powieści już wcześniej znałam (głównie z felietonów i z powodu jej choroby) i lubiłam, do jej książek jakoś było mi nie po drodze... Aż napotkałam "Faustę". Książkę zdecydowałam się kupić pod wpływem pozytywnej recenzji w TV oraz ponieważ wydawało mi się, że historia w niej przedstawiona jest na tyle ciekawa, że warto zaryzykować. I dobrze, że się tego ryzyka podjęłam, bo teraz wiem, że do Krystyny Kofty teraz będzie mi już bliżej:)




"Fausta" to bezsprzecznie powieść wciągająca od pierwszej strony. Czytając ją nie zdajemy sobie sprawy z upływu czasu, a strony książki uciekają same...

Główne bohaterki są w zasadzie dwie: jedna to tytułowa Fausta a druga to Bogna, znana pisarka dla której Fausta jest pierwowzorem głównej postaci jej powieści. Te dwie kobiety poznają się w szpitalu w momencie, gdy Bogna znajduje się w nim walcząc z rakiem piersi, a Fausta towarzyszy swojemu mężowi w walce z rakiem sutka. To niespodziewane spotkanie w tak niesprzyjających okolicznościach staje się początkiem ich skomplikowanej przyjaźni opartej nierzadko na kłamstwie, podglądactwie, uszczypliwości, niezrozumieniu, ale również wrażliwości, chęci pomocy i walki o tę przyjaźń...

Fausta Fołtynowicz w dzieciństwie mieszkała w ubogiej dzielnicy miasta, miała młodszą siostrę Kamilkę, która zginęła, ukochanego ojca Ludwika Lejmana, który będąc Żydem, nie mógł znieść realiów panujących w Polsce lat 60-tych i przez to odebrał sobie życie i matkę, która po śmierci ojca znalazła sobie takie a nie inne zajęcie, prostytuując się z mężczyznami za pieniądze na wódkę, w mieszkaniu w którym za kotarą spała Fausta... W wieku 14 lat jednak, Faustę spotkała niespodziewana odmiana losu - matka sprzedała ją starszemu od niej o 40 lat Filipowi Fołtynowiczowi. Ten zabrał dziewczynkę w świat luksusu, z którego najpierw posłał ją do szkoły klasztornej a później, gdy Fausta miała 16 lat pojął ją sobie za żonę. Fausta, kochająca i wierząca bezgranicznie w Boga, jest idealną żoną. Mimo, że nie kocha swojego męża jest posłuszna, wierna i troskliwa wobec niego, rodzi mu dwoje dzieci, wychowuje je, dba o mieszkanie i interesy męża, a w skrytości swojego ducha marzy o jego śmierci i o odzyskaniu straconej młodości i wolności. Po około 30 latach małżeństwa Filip umiera. Pomimo, że dzieje się to w domu Fołtynowiczów, w obecności księdza i żony, śmierci Filipa nie można w żaden sposób nazwać spokojnym odejściem do domu Pana... 
Fausta zostaje sama, jest wolna. Co jednak z tą wolnością zrobi? Czy ją we właściwy sposób doceni?

Drugą bohaterką powieści Krytyny Kofty jest Bogna, znana pisarka, która ujrzała Faustę pierwszy raz na sopockim molo i na której ta piękna, młoda dziewczyna w towarzystwie starszego mężczyzny, zrobiła tak ogromne wrażenie i wzbudziła tak wiele znaków zapytania, że stała się bohaterką jej powieści. Bogna zaczęła pisać książkę o Fauście, jednak nie skończyła jej... Po około 30 latach poznała Faustę i jej powieść o dziewczynce z sopockiego mola odżyła na nowo. Bogna jest nie tylko obserwatorką życia Fausty, ale jest również jego komentatorką i towarzyszką. Starsza od Fausty pisarka nie może pojąć przywiązania Fausty do męża, jego pieniędzy, nie potrafi zrozumieć dlaczego Fausta, która Filipa nigdy nie kochała, nie zostawiła go lub nie zdradziła. Bogna stara się odkryć tajemnicę życia swojej bohaterki, która często zakłamuje fakty, omija niewygodne zdarzenia, zaciera ślady...

Uważam, że książka pani Krystyny Kofty jest naprawdę bardzo dobrym kawałkiem literatury kobiecej (chociaż wydaje mi się, że ta książka ma siłę, by w odpowiedni sposób przemówić również do mężczyzn). "Fausta" porusza bardzo ważny problem społeczny (i nie tylko), o którym jednak wam nie powiem, bo za dużo by to zdradziło, z którym Krystyna Kofta umiejętnie się obchodzi, nie narażając czytelników na niepotrzebne zdenerwowanie czy odrazę. W przypadku gdy Fausta jest bohaterką całkowicie zmyśloną przez autorkę (przynajmniej mam taką nadzieję), postać Bogny ma na pewno w sobie dużo, lub przynajmniej trochę z osoby samej autorki "Fausty" czyli Krystyny Kofty. Już sam fakt, że Bogna choruje na raka piersi, że przechodzi zabieg mastektomii, że ma jednego syna i męża z którym jest 'od zawsze' świadczy o tym, że tworząc tę postać Krystyna Kofta 'korzystała' z samej siebie. Muszę powiedzieć, że spodobał mi sie ten zabieg, bo to po trosze takie spotkanie z autorką, jej życiem i procesem twórczym. Poza tym stwierdzam, że zdecydowanie powieść Kofty zmusza do myślenia nad tym jak bezbrzerznie różne mogą być ludzkie losy, jak  to wszystko co widzimy może być tylko cudownie dopasowaną do sytuacji maską, jak cierpienia ludzkie latami mogą siedzieć w ukryciu i po cichu prowadzić o zguby...

Bardzo gorąco polecam tą książkę, zwłaszcza osobom, które z twórczością Krystyny Kofty jeszcze sie nie spotkały, bo wydaje mi się, że tak jak ja po "Fauście" bedą mieć ochotę na więcej!:)


K. Kofta, Fausta, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010, 416.

2011-02-06

Tęsknię do Ciebie przez stół... - Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory "Listy na wyczerpanym papierze".

"Tęsknię do Ciebie przez stół, przy którym siedzimy, tęsknię z fotela na fotel obok, w teatrze czy w kinie, tęsknię z Pragi na Kępę, z łóżka w którym leżę - do Spatifu, w którym popijasz z Miniem, na szerokość kołdry, która okrywa nas oboje, tez potrafię tęsknić do Ciebie - przez drzwi łazienki, w której się kąpiesz, i przez schody, po których idziesz do mnie, i przez naskórek mój, szczelnie przywarty do Twego..." s.106.




"Listy na wyczerpanym papierze" zaczęłam czytać wczoraj wieczorem, zakładając, że będę sobie je spokojnie dawkować przez kilka dni... Nie wyszło. Książkę połknęłam z ogromną przyjemnością w cztery czy pięć godzin, żałując, że nie ma jej więcej...

Zawsze pociągało mnie w ludzich to, gdy potrafili w piękny sposób mówić o swoich uczuciach, odczuciach czy przemyśleniach. Zdecydowanie Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora do takich osób należeli, a przejawia się to już nie tylko w ich wiecznie żywych piosenkach, ale teraz również w tych intymnych, prywatnych listach, które na przestrzeni dwóch lat pisali do siebie.

Agnieszka i Jeremi poznali się i pierwszy raz ze sobą zatańczyli w Sylwestra 1964 roku. Ich miłosna historia zaczęła się natomiast 1 lutego 1964, kończąc się definitywnie w czerwcu 1966 roku. Byli ze sobą około dwóch lat, ale nie był to związek prosty i usłany różami. Agnieszka, 28-latnia piękna blondynka, była właśnie po rozwodzie z Wojciechem Frykowskim, Jeremi, 49-letni Starszy Pan w fazie rozkwitu swojego talenu był właśnie po raz drugi żonaty... Ich uczucie dla niego rozpoczęło się bardzo gwałtownie, jej natomiast zajęło to więcej czasu, jednak po przeczytaniu tych listów nie mam wątpliwości, że Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora byli zakochani w sobie 'na zabój'. Nie piszę tutaj o miłości w pełni, bo te dwa lata, w trakcie których ze sobą byli to według mnie jest dopiero 'przedsionek' miłości wypełniony zawrotami głowy, motylami w żołądku i ogromnym zafascynowaniem psychicznym i fizycznym. Piękny to etap w związku, który niestety w przypadku Agnieszki i Jeremiego nie przeszedł w kolejne fazy, a to dlatego, że tych dwoje przestało być ze sobą...

Agnieszka i Jeremi porwali mnie swoimi listami do tego stopnia, że przez cały ten czas, który z nimi spędziłam żałowałam, że świat się aż tak bardzo zmienił, że NIKT już tak nie pisze (nie mówiąc już o tym, że nikt nie pisze samych listów:/). Tych dwoje poetów piosenki, potrafiło w tak uroczy, momentami bezbronny sposób pisać do siebie, że nie sposób od tych listów się oderwać. Zachwyciło mnie w jaki sposób oboje się do siebie w tych listach zwracają. Podczas gdy Agnieszka robiła to bardziej tradycyjnie: Kochany Jeremi! Najmilszy mój! Kochany Książe!, Jeremi to przykład prawdziwego poety w tym względzie: Ostatnia Moja Szanso! Niewymienna Moja Na Nic! czy Śpiewaczko Moja Ucieszna!
Oczywiście nie wszystkie listy przepełnione są poematami na własny temat, bo jak każdy związek, również i ten przechodził swoje wzloty i upadki, związane głównie z częstym niewidzeniem się, bo to albo Jeremi był w Paryżu, albo Agnieszka była w Anglii, Paryżu i Szwecji. Często się mijali i te listy to był sposób by tego ich uczucia nie zaniedbać. Pisali do siebie momentami prawie codziennie. W listach zawierali swoje ogromne ładunki emocji: od bezgranicznej miłości, tęsknoty i bezbronności wobec drugiej osoby, po złość czy niezrozumienie... 

Te listy to nie tylko kawałki papieru mówiące o tym, że kiedyś Agnieszka i Jeremi istnieli tylko dla siebie. Są to również świadectwa ich twórczości literackiej, ponieważ wiele z nich to wymiana piosenek czy wierszy na swój temat, często zaczepnych, posiadajacych drugie dno... Ta książka uświadami nam jak wielką rolę w twórczości obojga miało to uczucie między nimi, jak wiele piosenek z niego powstało: "Na całych jeziorach Ty", "Tango - "Kat"" czy "Pa pa paryski walczyk". Piękne są te piosenki bo też piękne było to uczucie. I tylko trochę szkoda, że po tych dwóch latach wszystko sie rozmyło i każde z nich poszło w swoją stronę... Chociaż podobno takie uczucie nigdy się tak naprawdę nie kończy...


A. Osiecka & J. Przybora, "Listy na wyczerpanym papierze", Wydawnictwo Agora, Warszawa 2010, s.216.

2011-02-05

"Chochoły" Wita Szostaka!

Trudno mi pisać o "Chochołach". 

Nigdy wcześniej nie spotkałam się z twórczością Wita Szostaka, a to dlatego, że jest to pisarz zajmujący się głównie fantastyką, którą ja natomiast interesuję się w bardzo ograniczony (czyt. minimalny) sposób. Na "Chochoły" prawdopodobnie też nie zwróciłabym uwagi gdyby nie bardzo pozytywna recenzja tej książki w Polityce... Tak więc kupiłam powieść autora, którego nie znałam dzięki tylko jednemu pochlebnemu głosowi i intuicji, która mówiła, że warto.

I było warto! Nawet bardzo, bo w "Chochołach" się zakochałam... Nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia a to dlatego, że nie jest to też książka łatwa, prosta i przyjemna. Wydaje mi się, że do tej książki się dojrzewa w trakcie jej czytania. I tak, na początku jej lektury czułam się trochę zagubiona i przestraszona, powaliła mnie wprost na łopatki ilość narracji w tej książce, tęskniłam za dialogami, na które w "Chochołach" czasami trzeba czekać kilkanaście lub kilkadziesiąt stron, powoli starałam się chłonąć jej atmosferę, tak leniwą i inną od wszystkich innych, które poznałam wcześniej... Następnie w mojej przygodzie z tą powieścią nastąpiła faza fascynacji polegająca na zaczytywaniu się tymi 20 czy 50 stronami książki przed snem, podobało mi się to, że nie ma fizycznej możliwości przeczytać tych stron więcej za jednym razem ze względu na jej styl. Dałam się całkowicie uwieść czarowi "Chochołów", tym dźwiękom, zapachom, temu zagubieniu w Domu. Ostatnia faza mojego spotkania z tą książką to właśnie ta, w której uświadomiłam sobie, że to jest MOJA książka, że się zakochałam, że nie oddam nikomu i że będę wracać, bo nie wyobrażam sobie tego nie robić! I nie dziwcie mi się teraz, że mówię, że trudno mi o tej książce pisać...




"Chochoły" to opowieść o Domu przez duże D. Widziany oczami narratora (i mieszkańca Domu w jednym) Dom to nie tylko pełna pokoi, korytarzy, schowków i schodów kamienica, ale to również jej mieszkańcy - Chochołowie ze swoimi przyległościami, czyli Rysiami i Wiatrami. Kamienica przy ulicy S. w Krakowie od lat należała do rodziny Chochołów. Niestety po wojnie Chochołowie zostali pozbawieni własności domu, a kamienica stała się jedną z wielu, w których nieznani ludzie wynajmują mieszkania. Na szczęście nadchodzą nowe czasy i w rodzinie Chochołów rodzi się pomysł by odzyskać kamienicę, a później powoli wszystkie mieszkania wynajmowane przez lokatorów. Przez kilkanaście lat Chochołowie pracują nad zrealizowaniem swojego celu, którym jest jeden Dom, w którym każdy ma swój pokój, ale w tym samym czasie każdy jest razem z innymi... Dom staje się jednym wielkim organizmem, zajmowanym przez kilka pokoleń mieszkańców, organizmem żywym, ale czy zdrowym?

Narrator książki, Chochoł z krwi i kości, syn swojej cichej matki i chorego, przykutego do łóżka ojca, brat swojego starszego brata Bartka, jest cichym obserwatorem i komentatorem tego wszystkiego co dzieje się w domu. Sam nie mogąc odnaleźć się w życiu, próbuje rozwikłać nastroje, zależności, relacje i namiętności pomiędzy mieszkańcami Domu,  członkami swojej rodziny.

"Byłem zawsze o krok za miejscem, które, jak mi się wydawało, powinienem w danej chwili zajmować. Spóźniony, nieprzygotowany, w biegu, z rozwichrzonymi pytaniami w głowie, duchowo rozczochrany, zawsze brakowało mi tych pięciu minut, tego kwadransa, by przylizać przed lustrem niesforne myśli. Zawsze niegotowy, permanentnie zapóźniony, nie potrafiący dogonić samego siebie" s.112.

"Moje myślenie wiecznie niegotowe na to, co ma mysleć, moje opowiadanie wiecznie niegotowe na to, co ma opowiadać, nie jestem gotowy na tę opowieść. Ten ciągły lęk przed rozstrzygnięciem, przed działaniem, przed życiem sprawia, że żyjąc, udaję życie, żyję obok siebie, wyobrażając sobie tylko jak kiedyś, w przyszłości, będę żył życiem prawdziwym, będę opowiadał zgrabnie skrojone historie, będę znajdował właściwe słowa i tonacje. I tak od lat śledzę siebie samego z ubocza, z ukrycia, widząc, że ten prawdziwy ja, ja, którym chciałbym być, jest zawsze o kilka kroków przede mną. Widzę go znikającego za kolejnym zakrętem, kiedy sam dopadam tego zakrętu, spostrzegam go zanurzającego się w czeluść jakiejś bramy, potem zamykającego za soba drzwi. A ja stoję z zadyszką na schodach, zmęczony pogonią, z zadyszką od tego ciągłego pośpiechu, stoję tak, oddychając ciężko i znów zostaję w tyle, z zadyszką. Ja nie jestem, mnie nie ma, ja dopiero będę" s.112.

Ten którego nie ma, ten który dopiero będzie, zostaje poproszony przez zagubioną i cierpiącą matkę o odnalezienie jej syna a jego brata, Bartka. Bartek, dusza rodziny, znikną z Domu bez wieści i nie ma z nim kontaktu. To właśnie Bartek, w którego cieniu młodszy brat żył tyle lat, staje się powodem podróży nie tylko po Domu i jego zakątkach, ale jest on również pretekstem do zwiedzenia starożytnego Krakowa, Krakowa-Wenecji po którym poruszasz się gondolami obijającymi się o siebie, czy Krakowa-Sarajewa w okresie wojny... 

Ciężko mi ubrać w słowa to powieść, bo jej się nie czyta, do niej się wchodzi... Żyjemy tym Krakowem, tym Domem i jego mieszkańcami. Oddychamy tak jak oni i gdy książka się kończy, czegoś brakuje, chce się wracać. Wracać do tej leniwej, pochłaniającej, uzależniającej akcji, do tego Domu tak trudnego do ogarnięcia, do tego Krakowa tak nastrojowego...
Napisana w sposób pozwalający na chwilę zastanowienia, przepełniona refleksją, epitetami, pytaniami powieść "Chochoły" to pretekst do przemyśleń, kim ja jestem, jak jest mój sens bycia, czego sama od siebie oczekuję. Czy chcę 'dopiero być" czy chcę być teraz... 

Polecam tak bardzo, że bardziej się nie da, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich ta książka porwie. I w tym własnie jej siła...:)

Ps. Jedyne nad czym ubolewam, to ilość błędów w książce, ale to już bardziej zasługa wydawnictwa, do którego apeluję, by zwrócili na to szczególną uwagę następnym razem:)


W. Szostak, Chochoły, Wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2010, s.440.

2011-02-03

"Pogarda" Alberto Moravii - dzięki Bogu niektóre książki wybierają nas same!

Uwielbiam spotykać książki, które wydają się na pierwszy rzut oka niepozorne, a gdy tylko zaczniemy je czytać wciągają nas - czytelników bezlitośnie w swój świat... To właśnie się zdarzyło, gdy otworzyłam "Pogardę" Alberta Moravii na pierwszej stronie. Powieść nie tylko mnie uwiodła, ale do tego stopnia wciągnęła, że przez cały czas jej czytania czułam się jak napięta struna, która w każdej chwili może pęknąć i która tylko czeka na moment kiedy będzie mogła się rozluźnić i odpocząć. "Pogarda" nie jest ani książką sensacyjną ani thrillerem, jest to, na pozór bardzo prosta, powieść obyczajowo-psychologiczna, która na pewno nie pozostawia obojętnym i zarówno mężczyźni jak i kobiety z łatwością się w niej odnajdą...




Gdybym miała jednym zdaniem powiedzieć o czym w swojej książce pisze Alberto Moravia, powiedziałabym, że opisuje on w niej dzieje pięknej miłości, która chyli się ku upadkowi i dla której nie ma ratunku...

Riccardo jest młodym literatem szczęśliwie żonatym z Emilią. Są dwuletnim małżeństwem, które ma już ustalone swoje regułu: podczas gdy Emilia stara się być wzorową żoną, opiekunką domowego ogniska i oddaną kochanką, Riccardo Molteni ma być prawdziwym mężczyzną, który zarobi na ten dom i na swoją żoną. Nie jest to niestety proste zadanie dla młodego, żyjącego marzeniam i ideałami literata, którego pociąga teatr.
Widząc niezadowolenie swojej żony z panującej sytuacji życiowej Riccardo postanawia zrobić wszystko by to zmienić i podejmuje się pracy scenarzysty. Jego pracodawcą zostaje producent filmowy, Battista, który potrzebuje dobrego scenarzysty, który będzie pisał scenariusze mające przynosić zyski. Dla Riccarda taka sytuacja znaczy tyle samo co pisanie złych scenariuszy do złych filmów, które będą bardzo opłacalne i kasowe. W żadnym wypadku nie jest to dla niego wymarzona praca, ale czego nie robi się dla ukochanej żony, która tak bardzo cieszy się z nowego mieszkania obarczonego tak wielkim kredytem...

Wydaje się, że wszystko zaczyna się układać. Emilia jest zadowolona, Riccardo czuje, że sprawdza się w nowej roli (dlatego też poznaje Battistę z Emilią), pomimo niespełnionych marzeń o teatrze, wie, że to właśnie film pozwoli mu spłacić mieszkanie. Niestety właśnie w momencie gdy Riccardo zaczyna czuć grunt pod nogami, Emilia i jej stosunek do niego się zmienia. Nie ma już wyznań miłości, nie ma czułych spojrzeń, nie ma częstych rozmów, nawet sex staje się dla niej niechcianą koniecznością. Riccardo widzi przed sobą ogromny znak zapytania, bo po pierwsze nie wie co się dzieje, a po drugie nie wie dlaczego! Gdy stawia Emilię pod murem ta wyznaje mu, że go już nie kocha... Młody mąż, nie może sobie poradzić z tą świadomością, no bo co on takiego zrobił, czym sobie na takie słowa zasłużył?! Gdy chce tego dociec, Emilia nie tylko nie tłumaczy mu dlaczego przestała go kochać, ale wbija mu drugi sztylet w serce mówiąc mu, że nim pogardza...

Zrozpaczony mężczyzna, który nic nie rozumie z tego co się między nim a jego żoną właśnie dzieje, dostaje propozycję dalszej pracy u Battisty. Tym razem miałby pracować ze znanym niemieckim reżyserem Rheingoldem nad scenariuszem "Odyseji" Homera, a praca ta miałaby się głównie odbywać w willi Battisty na Capri. Riccardo na początku nie wie co począć, ale postanawia jednak podjąć się tego projektu, z tego prostego powodu, iż widzi pobyt na Capri z żoną jako możliwość odzyskania choćby w części, nie tyle jej miłości, co szacunku...

Wydaje mi się, że ten krótki opis fabuły wystarczy by was zachęcić do sięgnięcia po tą książkę i odkrycia, co naprawdę stało się między tym dwojgiem młodych, kochających się ludzi.
Jak dla mnie książka jest świetna! Narracja prowadzona przez Riccardo, który snuje swoje wspomnienia i przypuszczenia dotyczące wydzrzeń między nim a Emilią, pozwala na dogłębne wcielenie się w sytuację. Widzimy wszystkie wydzrzenia jego oczami, przeżywamy to co się dzieje w tym samym momencie próbując rozwiłać, jakimi motywami kieruje się Emilia, mówiąc swojemu mężowi takie, a nie inne słowa... Z drugiej strony ja, jako kobieta widząc tą całą sytuację oczami Riccarda, kilka razy miałam ochotę nie tyle krzyknąć, co bardzo pożądnie nim potrząsnąć, żeby otworzył wreszcie swoje oczy, żeby zrobił to co do niego należy, żeby zadziałał we właściwy sposób! Uważam, że książka w genialny sposób pokazuje w jak brak prawdziwej rozmowy między dwojgiem ludzi, może prowadzić do zguby ich związku. "Pogarda" prosto w oczy przedstawia, jak nie warto czasami uparcie trzymać się swojego utartego toku postępowań, jak może czasami warto zminić kierunek swoich myśli, sposób reakcji, sposób działania. Książka również w świetny sposób pokazuje, że często domysły kierują niepotrzebnie naszym życiem, sprowadzając je na manowce i jak w związku potrzebna jest rozmowa, nie tylko o pierdołach, ale naszych oczekiwaniach względem siebie, naszych wizjach siebie nawzajem...

Jestem pod tak wielkim wrażeniem tej książki, że nie wyobrażam sobie, że mogłabym was do jej przeczytania nie zachęcać! Ja wiem, że Alberto Moravia stał się teraz dla mnie pisarzem po którego będę sięgać z wielką przyjemnością i niecierpliwością i wam życzę tego samego... Mam nadzieję, że przeżyjecie tą książkę tak jak ja:)))

Ps. Dziękuję Niebieskiej za tak udany prezent:)

Ps2. Może wiecie co to znaczy, gdy takiej blogerce jak np. ja, śni się blogowanie, spotkanie z innymi blogerami i wymiana książek?!!! Czy to już choroba???:P:D


A. Moravia, Pogarda, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2005, s.226.