2011-06-23

"I więcej nic nie pamiętam" - Adina Blady-Szwajger.

"Przez 40 lat po wojnie byłam lekarzem. Wierzę, naprawdę wierzę, że lekarzem jest się po to, żeby zawsze i wszędzie ratować życie.
Przez te 40 lat nie odstąpiłam od tego nigdy.
Ale gdzieś pod spodem zawsze myślalam, że nie mam prawa. Nie mam prawa do wykonywania zawodu! Bo przecież nie zaczyna się pracy lekarza od prowadzenia ludzi zamiast do życia - do śmierci.
I z tym zostałam. Do teraz.
I nic nie pomaga, że wiem, że to wszystko było właśnie po to, żeby ratować życie ludzkie, że to wszystko było konieczne, ale po drodze było coś nie tak, jak trzeba.
Może za ciężkie na resztę życia?"




Jak zaznacza sama autorka, książka "I więcej nic nie pamietam" bardziej niż literaturą jest relacją z tego co się zdarzyło te kilkadziesiąt lat temu na terenie nie tylko getta warszawskiego, ale również samej Warszawy. Nie jest to łatwa relacja, zarówno dla osoby, która się jej podjęła, jak i dla tych, którzy są jej odbiorcami...

Adina była świeżo poślubioną żoną i miała 22 lata w dniu kiedy wybuchła II Wojna Światowa. Była studentką na wydziale lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i niedługo miała rozpocząć praktykę lekarską. Nadszedł jednak 1 września i wszystkie plany uległy zmianie, życie zmieniło tor po którym biegło... Szukając schronienia i możliwości ukończenia studiów, autorka "I więcej nic nie pamietam" uciekła z Warszawy do Lwowa, skąd jednak po kilku miesiącach wróciła do stolicy.

11 marca 1940 roku zgłosiła się do szpitala im. Bersonów i Baumanów w Warszawie, w którym pracowała do jego likwidacji. Została przyjęta jako pomoc dr Keilson na oddziale wewnętrznym. Już wtedy jednak największą jej uwagę przyciągały chore dzieci, które jeszcze można było ratować, którym było się w stanie pomóc. Szpital bowiem, do momentu zamknięcia getta funkcjonował w miarę normalnie... Warszawskie getto jednak powstało, a razem z nim zmienił się szpital i jego mali pacjenci. 'Normalnie' chore dzieci, którym lekarze mogli pomóc wyzdrowieć zmieniły się w dzieci dla których nie było ratunku: dzieci z chorobą głodową czy gruźlicą, nierzadko dodatkowo jeszcze zawszone czy zagrzybione, wiedzące co to jest śmierć i niekiedy się jej spodziewające. Dzieci o dorosłych, rozumiejących zbyt wiele, doświadczonych zbyt boleśnie i widzących za dużo, głęboko czarnych, przeszytych bólem oczach. Leczenie tych dzieci, bez lekarstw, jedzenia i odpowiednich warunków do rekonwalescencji autorka nazywa "nadludzką medycyną", która bardzo często sprowadzała się jedynie do tego by takiemu umęczonemu przez życie i chorobę dziecku umożliwić godną śmierć. Śmierć, która dla większości tych dzieci była łaską, która przychodziła sama. Garstka dzieci, która została w szpitalu do momentu jego likwidacji, została natomiast nią 'obdarzona' przez autorkę tej książki. 'Obdarzona' - zastanawiam się czy pomimo wszystko to słowo tutaj pasuje, czy pomoc w śmierci może być widziana jako dar? Ale z drugiej strony jeśli dzieci umarły podczas snu, nie natomiast brutalnie i z zimną krwią zabite przez nazistów, czy w jakimś stopniu nie jest to właśnie dar spokojnej śmierci, wolnej od strachu i bólu?

Dzieci - te chore, często samotne, wynędzniałe, szukajace ukojenia w smutku, bólu i głodzie były największą troską Adiny. Im też, oraz samej pracy w trzech szpitalach w getcie poświęcona jest pierwsza część książki "I więcej nic nie pamiętam". Te kilka rozdziałów opowiadających o tym etapie wojennego życia autorki to oczy pełne łez, otwarte z bezsilności usta i ściśnięte gardło i serce czytelnika. Chyba inaczej nie da się przeczytać tych 100 stron... I takie mam jedno spostrzeżenie dotyczące dzieci po lekturze tej książki: ŻADNE, absolutnie żadne dziecko nie powinno tak szybko i w tak brutalny sposób dorastać!!!


"No i właśnie tego dnia przyszła sześcioletnia Ryfka, która miała jeszcze w domu ojca, a w szpitalu starszego brata i trzyletnią siostrę. A matki juz nie miała. Ta trzyletnia siostra zmarła. - Ryfka - pamietam powiedziałam - tę paczuszkę dla siostrzyczki zabierz, bo ona już nie żyje. A Ryfka podniosła na mnie te swoje czarne oczy, takie bez dna, i powiedziała:
- bo jak CZŁOWIEK musi uprać i sprzątnąć, i ugotować, to nie starcza mu czasu i ja nie dopilnowalam dziecka. - I ten "człowiek", okutany w łachmany, odwrócił się i odszedł starczym, człapiącym krokiem."


W drugiej części książki autorka opowiada o swoim wyjściu z getta, funkcjonowaniu po aryjskiej stronie jako łączniczka ŻOB, przyjaźni z Markiem Edelmanem oraz o tym, że życie Żyda po aryjskiej stronie nie było dużo łatwiejsze od tego w getcie. Szczególnie zapadła mi w pamięć historia Abraszy Bluma oraz to w jaki sposób zginął mąż autorki, Stefan... Niełatwe są to historie. Zagnieżdżają się w umyśle i w sercu i nie pozwalają normalnie funkcjonować w życiu codziennym. Moim zdaniem zresztą cała ta książka taka jest. Jej lektura równa się zakłóceniu normalnego życia czytelnika, gdyż nie ma możliwości by o tym co się przeczytało nie myśleć. Taka to właśnie książka, prosta w swojej formie i sposobie w jakim została napisana, ale przejmująca do głębi...


A. Blady-Szwajgier, I więcej nic nie pamiętam, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2010, s.287.

2011-06-18

Nie taki słodki "Cukrowy Kreml" Władimira Sorokina.

Po "Cukrowy Kreml" sięgnęlam z ciekawości. Pomimo, że natrafiłam na wiele pozytywnych recenzji tej książki, zdarzyło mi się również spotkać z tymi mniej pochlebnymi. Z tego powodu wlaśnie stwierdziłam, że mam ochotę sama wyrobić sobie pogląd na jej temat. No, może również na temat twórczości samego Sorokina, którego "Cukrowy Kreml" jest pierwszym moim z nim spotkaniem (nie ostatnim bo na połce już czeka "Lód").
Samą literaturę rosyjską lubię i cenię sobie od momentu, gdy kilka lat temu po raz pierwszy przeczytałam "Mistrza i Małgorzatę" i pokochałam wszystko co wyszło spod ręki Bułhakowa! Czy Sorokin mu dorównuje? Nie, ale bardzo się stara i mnie się to podoba...:)




"Cukrowy Kreml" to zbiór 16 opowiadań, który jest kontynuacją innej książki Władimira Sorokina "Dzień oprycznika" (o czym dowiedziałam się niestety dopiero w momencie gdy wzięłam książkę do ręki z zamiarem jej przeczytania, no cóż...). Pomimo mojej nieznajomości poprzedniej książki mogę was zapewnić, że w niczym nie przeszkodziło mi to w lekturze "Cukrowego Kremla". Opowiadania te bowiem nawiązują w jakiś sposób do poprzedniej 'części' (choćby poprzez postacie opryczników), ale pomimo to, czytając je nie czułam braku znajomości "Dnia oprycznika".

Dlaczego "Cukrowy Kreml'? Już w pierwszym opowiadaniu zatytułowanym "Radość Marfuszy" tajemnica cukrowego kremla wyjaśnia się. Okazuje się bowiem, że cukrowy kreml to wprost idealny, pozbawiony żadnych wad, wypiekany z największym poświęceniem i dokładnością symbol nowego państwa, rozdawany dzieciom na placu Czerwonym w dniu Bożego Narodzenia. Ten to właśnie cukrowy kreml staje się motywem spotykanym przez czytelnika w każdym opowiadaniu zawartym w książce Sorokina. Słodki ten wyrób trafia bowiem nie tylko do dzieci, ale z czasem, przekazywany z rąk do rąk (nierzadko podzielony na fragmenty, po to by obdarować nim więcej osób, lub by go po prostu dłużej mieć) znajduje się on zarówno u bezdomnych, jak i służbistów państwowych czy artystów. Cukrowy kreml ma im wszystkim przypominać o tym w jakim idealnym, dbającym o swoich obywateli państwie przyszło im żyć. Każdy może go polizać, ugryźć czy doprawić nim jedzenie, ale czy każdy również za jego sprawą zapomni o prawdziwym obliczu Rosji?!

A jakie jest to oblicze? Władimir Sorokin w "Cukrowym Kremlu" przenosi nas do roku 2028. Rosja jest państwem, które przeszło Czerwoną Smutę, Białą Smutę i Szarą Smutę (rewolucje) i w chwili obecnej jest państwem całkowicie totalitarnym, rządzonym przez Monarchę Wszech Rusi, który nakazał wybudowanie dookoła niej Wielkiego Muru majacego na celu odgrodzenie kraju od wszelkiego rodzaju przeciwników i wrogów zewnętrznych. Z wewnętrznymi bowiem Rosja poradzi sobie sama, o czym dowiadujemy się między innymi z opowiadań "Kociuba" czy "Szamanko". 

Każde z 16 opowiadań zawartych w "Cukrowym Kremlu" to wejście w świat innej osoby, innej warstwy społecznej żyjącej pod rządami Monarchy. W każdym z tych opowiadań znajdujemy nawiązania do sowieckich czasów, kiedy pod sklepami stały długie kolejki po każdy produkt, kiedy zastraszanie, łapanki i pełne okrucieństwa przesłuchania były na porządku dziennym, kiedy niektórych rzeczy się nie mówiło, nie robiło. Według Sorokina tak też rysuje się przyszłość Rosji, bogatszej w nowinki techniczne, pewne 'udogodnienia' i pomalowany na biało Kreml na placu Czerwonym, ale jednak takiej samej jak te kilkadzisiat lat temu. Niepokojące są to opowiadania rosyjskiego pisarza. Niepokojąca wydaje się przyszłość Rosji, która obecnie z jednej strony uważa się za państwo demokratyczne, z drugiej zaś nie potrafi wyzbyć się na rzecz tejże właśnie demokracji pewnych zachowań i zwyczajów... Sorokin w odważny i bezkompromisowy sposób opowiada o Rosji teraźniejszej i o jej przyszlości. Nie stroni w swoich opowiadaniach od absurdalnych, groteskowych opisów przyszłości oraz śmiałych i prześmiewczych odnośników do teraźniejszej rosyjskiej władzy i ludzi 'na szczycie' (opowiadanie "Karczma"). Według Sorokina Rosja przyszłości to Rosja przeszła. Nic się w niej nie zmienia, ludzie godzą się ze wszystkim i pomimo, że zauważają minusy swojej sytuacji wolą znaną niedoskonałość niż dążenie do nieznanej poprawy...

Właśnie to krytyczne spojrzenie na swój kraj, na jego wady i zaniedbania połączone z niesamowitą fantazją i momentami absurdalnymi wręcz porównaniami czy poczuciem humoru przypominaja mi mistrza rosyjskiej literatury Bułhakowa. Czyż bowiem opowiadania Michaiła Bułhakowa, czy też sama powieść "Mistrz i Malgorzata" nie były jego sprzeciwem, jego określeniem swojej obawy przed tym jaka przyszłość czeka Rosję?! W tym właśnie Wladimir Sorokin próbuje Michaiła Bułhakowa doścignąć. I mnie się to bardzo podoba, bo uwielbiam taką przesyconą fantazją, niepokojem i groteska literaturę rosyjską. 
Jeśli tylko ktoś literaturę rosyjską lubi lub po prostu interesuje się tematem, polecam:)


W. Sorokin, Cukrowy Kreml, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s.261.

2011-06-15

Na "Chamowie" z Mironem Białoszewskim.

Zanim sięgnęłam po "Chamowo", Miron Białoszewski kojarzył mi się tylko i wyłącznie z "Pamiętnikiem z powstania warszawskiego", który przeczytałam chyba w liceum i z którego teraz niewiele już pamietam. Oczywiście wiedziałam, że Miron był również poetą, ale jako, że ja sama jeszcze nie nauczyłam się czytać poezji w taki sposób by znajdować w niej przyjemność porównywalną do tej, która towarzyszy mi podczas czytania prozy, po takową nie sięgałam. Prawdopodobnie nie sięgnęłabym również po "Chamowo" gdyby nie bardzo pozytywna opinia na temat tej książki, na którą trafiłam swego czasu w internecie. Skusiłam się zatem... I teraz nie wiem co mądrego o tej książce mogę powiedzieć, ponieważ okazało się, że niestety nie jest to to, czego ja osobiście szukam w literaturze.




"Chamowo" to książka-dziennik Mirona Białoszewskiego, która powstawała przez okres niecałego roku, bo od czerwca 1975 do maja 1976. Miron zaczyna prowadzić ten właśnie dziennik w momencie swojej przeprowadzki do nowego mieszkania w typowym bloku z wielkiej płyty na prawym brzegu Wisły w Warszawie, w pobliżu Saskiej Kępy. To właśnie tę dzielnicę Miron nazywa Chamowem.

Nie wiem dlaczego, ale wnioskując z tytułu książki, który jest sam w sobie bardzo określający i precyzujący spojrzenie autora na swoją sytuację życiową, spodziewałam się po tym dzienniku o wiele więcej niż w rzeczywistości dostałam. Oczekiwałam przemyśleń dotyczących społeczeństwa, tego co się dzieje w kraju, tego jak żyją i zachowują się ludzie. Chciałam jakiejś głębi, wrażliwości autora (zwłaszcza, że był on również, a może przede wszystkim poetą) ubranej w słowa, trafnych porównań i podsumowań a dostałam fakty, fakty, fakty! Miron rzeczywiście opisuje w swoim dzienniku społeczeństwo polskie końca lat 70'tych, używając do tego głównie fragmentów rozmów ludzi spotkanych na ulicy, w autobusie czy w kolejce. Tylko, że mi to nic nie daje bo ja sama, te kilkadziesiąt lat później jestem bardzo często świadkiem podobnych rozmów i komentarzy: a to, że coś zdrożało, a to, że gorąco, a to, że ktoś głupio i bez sensu mówi... W dzienniku kogoś pokroju Białoszewskiego chciałabym czegoś więcej.

To samo tyczy się sposobu w jakim Miron pisze o samym sobie. Rownież tutaj napotykamy na wszechobecną suchość faktów. Mnożą się nam przed oczami zdania i fragmenty typu: "Wychodzę. Jedzie ciagnik. Z przodu jakiś pies. Ten rybi, pomieszany z buldogiem." lub "Zwiedzam nową księgarnię. Słyszę intelektualną rozmowę. Patrzę, a to ta blondyna w ondulacji, od salcesonu." Zdaję sobie sprawę, że niejedną osobę taki styl pisarstwa pociąga i fascynuje, ja jednak chciałabym wiedzieć coś więcej na temat tej blondyny od salcesonu... Potrzebuję w literaturze uczuć, emocji, wrażeń a czytając "Chamowo" Białoszewskiego czułam sie tego całkowicie pozbawiona. 

Miron Białoszewski zaczął pisać "Chamowo" w kilka miesięcy po przebytym zawale, w trakcie prowadzenia dziennika zmienił również mieszkanie i widać w tej książce, że oba te wydarzenia wpływały na jego samopoczucie. Często czytamy bowiem o tym co go denerwuje w nowym mieszkaniu, dlaczego chciałby być w starym, czytamy o tym czy boli go serce czy nie, czy ma siłę iść na spacer czy nie. Oczywiście nadal są to tylko tzw. statusy (powiedzmy, że samowolnie zastosuję tutaj porównanie do statusów np. na facebooku), czyli zdania za którymi nie ma emocji a jeśli nawet są, to w bardzo ograniczonej ilości i intensywności. Ja zamiast tego chciałabym przemysleń człowieka/artysty/poety, który jest już w niemłodym wieku, boryka się z chorobą, ze zmianami i musi mieć coś głębokiego do powiedzenia na temat dotyczacych go spraw. Dlaczego nie ma ich w tym dzienniku? Znajduję jedno wytłumaczenie: poezja! Wydaje mi się, że wszystko to co w nim siedziało gdzies głeboko, Białoszewski przelewal w wiersze (a powstało w tym okresie kilkadzisiat cyklów nowych wierszy!) i na dziennik nie starczyło już emocji...

Niestety książki nie skończyłam. Wymięklam na około 100 stron przed jej zakończeniem, na zdaniu "Uciekł mi sprzed Dworca Centralnego nocny autobus". Wydaje mi się, że dałam Mironowi dużą szansę na przekonanie mnie do siebie, on natomiast nie dał tej szansy mnie... Może czas zacząć czytać poezję???


M. Białoszewski, Chamowo, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2010, s.388.

O "Małej maturze" Janusza Majewskiego...

Zawsze najtrudniej mi pisać o książkach, które zrobiły na mnie największe wrażenie... Tyle jest przecież istotnych elementów fabuły o których chce się napisać, tyle ważnych emocji i uczuć, które książka wzbudziła a o których chce się wspomnieć. Tylko jak to wszystko ubrać w słowa, tak by do niej zachęcić i nie żałować, że nie zrobiło się tego wystarczająco dobrze???

"Mała matura" Janusza Majewskiego to książka, która pojawiła się w moich planach czytelniczych już w momencie ukazania się w zapowiedziach literackich. Jako wierna fanka literatury poruszajacej temat II Wojny Światowej a także przedwojennych i powojennych losów Polski wiedziałam, że "Mała matura" zostanie nie tylko przeze mnie przeczytana, ale również zakupiona, po to by później dumnie prezentować swój grzebiet na mojej pólce... W skrytości ducha wierzylam, że się na niej nie zawiodę, a pojawiające się powoli pochlebne recenzje tylko potwierdziły mój wybór. Wybór, który okazał się słuszny!




Ponieważ wydaje mi się, że o samej fabule książki można poczytać zarówno na wielu innych blogach jak i na co najmniej kilku portalach literackich, ja w swoim poście na temat "Małej matury" skupię się na tym co dla mnie samej przedstawia w tej książce największą wartość. Powieść ta, ma według mnie kilka poziomów na których może być odbierana przez czytelnika. Można o tej książce mówić jako o powieści historycznej, której właściwa akcja rozgrywa się na przełomie kilkunastu tylko, ale za to intensywnych i przepełnionych zmianami lat. Można o niej mówić jak o książce obyczajowej, opowiadającej historię pewnej rodziny, pewnego chłopca. Zwyczajna historia na tle niezwyczajnych zdarzeń... "Mała matura" mogłaby też być dramatem opisującym losy małego chłopca, który wrzucony w wir wydarzeń dla niego niezrozumiałych musi sobie z nimi poradzić, musi się z nimi uporać i pomimo wszystko spróbować być dobrym człowiekiem. Powieść ta może być również odbierana jako powieść o młodzieży i dla młodzieży, bo pomimo skomplikowanego tła historycznego jest to momentami bardzo zabawna opowieść o dorastaniu małego chłopca do tego, by kiedyś stać się młodym, pewnym siebie mężczyzną. Na samym końcu "Mała matura" może być czytana jak pamietnik czasów i miejsc, których już nie ma, które już nie wrócą a za którymi, pomimo tego się tęskni. Ja zatęskniłam za przedwojennym Lwowem...

Stosunkowo niedawno od mojej mamy dowiedziałam się, że rodzina jej ojca pojawiła się na Podkarpaciu (dokładnie na rzeszowszczyźnie) uciekając przed wojną z terenów dzisiejszej Ukrainy. Okazało się, że w jakimś małym procencie jestem kresowianką:) Tym bardziej "Mała matura" stała się dla mnie ważną lekturą... Książka przenosi nas w czasie i przestrzeni do przedwojennego Lwowa. Lwów, widziany oczami małego, rozgarniętego chłopca jest różnorodny, wielobarwny i wielonarodowy, a mimo to spójny i spokojny. Autor książki w bardzo piękny, poetycki sposób opisuje nie tylko samo miasto i jego okolice, ale również wydarzenia i osoby w nich uczestniczące. Również nieskrywana miłość rodziców Ludwika (głównego bohatera książki) do tego miasta, ich późniejsza tęsknota za Lwowem, powodują w czytelniku (w tym wypadku we mnie) żal za tym co utracone. I mam tutaj na myśli nie tylko żal za Lwowem, który przecież nadal istnieje, ale również żal za tamtymi czasami, za tamtym stylem życia, za tamtą różnorodną Polską... Ta książka to piękny 'wehikuł czasu' do którego zabiera nas dziecko...

"Mała matura" sprawdza się wyśmienicie również jako powieść obyczajowa. Na tle burzliwych wydarzeń historycznych, zmieniających sie miejsc, systemów politycznych i wartości, książka opowiada historię jednej, kochajacej się rodziny. Rodziny, w której dorastający chłopiec ma szansę obserwować nie tylko miłość dwojga dorosłych ludzi względem siebie, ale również to jak powinna wygladać miłość rodziców do dzieci, a także miłość i oddanie dla Ojczyzny. "Mała matura" to opowieść o rodzinie, która pomimo wielu nieprzychylnych zawirowań nigdy się w tej swojej miłości nie poddała, wręcz czerpała z niej siłę...

"Mała matura" to w końcu książka o dojrzewaniu! Dojrzewaniu w bardzo trudnych i różnie kształtujacych charaktery czasach. Mamy tutaj bowiem obraz kilkuletniego, mądrego chłopca, wychowywanego w domu pełnym ciepla i miłości, dla którego największym bólem jest to, że zamiast brata, Mikołaj w prezencie przyniósł mu siostrzyczkę. Nagle to beztroskie życie Ludwika, jego idylliczny obraz świata zostają brutalnie zburzone. Nadchodzi wojna i wszystko się zmienia. Wszystko! Zmieniają się wartości, zmieniają się pozycje społeczne, zmienia się otoczenie, przyjaciele... Zmienia się również sam Ludwik. Chłopiec dorasta! To właśnie na okres wojny przypadają pierwsze miłości i zauroczenia w życiu Ludwika. Jego pierwsze erotyczne fascynacje przeplatają się z jego pierwszymi odczuciami upokorzenia, strachu czy bólu spowodowanego niemożliwością pomocy komuś w potrzebie. Wojna i czasy powojenne kształtują jego widzenie na to jakim człowiekiem prawdziwy mężczyzna powinien być, co ma sobą reprezentować, jakie wartości cenić i jakimi się w życiu kierować. Fascynujący jest to proces...

Na koniec chcę dodać, że książka "Mała matura" momentami przypominała mi "Złodziejkę książek" Zusaka. Jest po prostu coś unikalnego w tym jak dzieci postrzegają wojnę i dramatyczne wydarzenia, które wkoło nich zachodzą. To w jaki sposób chcą i nierzadko potrafią nawet z niej wyciągnąć dla siebie coś dobrego. Co jeszcze łączy te dwie powieści? Miłość do książek:)))

Ciągle wydaje mi się, że nie poruszyłam jeszcze tylu ważnych wątków z tej książki. Na przykład to w jaki sposób zaraz po wojnie zmieniło się nauczanie uczniów w szkołach: jak się okazuje nawet taki przedmiot jak chemia może stać się doskonałym sposobem do agitacji komunistycznej... Wartości patriotyczne natomiast paradoksalnie w ciągu kilku miesięcy straciły u części społeczeństwa całkowicie na wartości... Na to wszystko, jak i na wiele innych ważnych elementów "Małej matury" na pewno sami zwrócicie uwagę czytajac ją. Musicie jednak to zrobić!

Polecam! Polecam! Polecam!


J. Majewski, Mała matura, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2010, s.443.

2011-06-06

Zachwyciłam się, czyli "Walk the line".

Film "Walk the line" z Reese Witherspoon i Joaquin'em Phoenix'em powstał w 2005 roku. W 2006 został obsypany Złotymi Globami i Oskarami, a 4 czerwca 2011 roku duńska telewizja postanowiła ten film przypomnieć. Nieświadoma włączyłam telewizor i tak już przed nim zostałam, stając się tym samym wbrew swojej woli ogromną fanką tego filmu. Dziś jest 6 czerwca a ja "Walk the line" zdążyłam zobaczyć już dwa razy, oczywiście zaopatrzyłam się w soundtrack i stałam się wielbicielką talentu Joaquin'a... 
Kiedy film wchodził na ekrany nie miałam na niego kompletnie ochoty: nie interesowała mnie historia w nim przedstawiona, nie pociagała mnie muzyka (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), nie przekonywała mnie Reese, która do moich ulubionych aktorek z pewnością nie należy. Do jego oglądnięcia nie nakłaniało mnie nic! Nic, które teraz zmieniło się we wszystko! Bardzo podoba mi się historia uczucia i kariery przedstawiona w tym filmie, muzykę pokochałam, a Reese zyskała mój szacunek, nie wspominając o Phoenix'ie którego pożeram oczami!!!:P






James Mangold w swoim filmie "Walk the line" przedstawia niezwykłą historię życia i kariery Johnny'ego Cash'a i jego drugiej żony June Carter Cash.

Johnny'ego poznajemy w 1944 roku na farmie bawełny w Arkansas, by później wyruszyć razem z nim do Niemiec, a następnie powrócić do Stanów. Wtedy to właśnie, w 1954 roku rozpoczyna się późniejsza kariera J.R. Cash'a. Johnny po powrocie z placówki w Niemczech żeni się ze swoją pierwszą żoną i wychowuje córkę. Próbuje pracować, ale sprzedawanie nie jest jego mocną stroną, dlatego też postanawia zawalczyć o swoje marzenie i zakłada zespół muzyczny...
W 1955 roku Johnny i jego zespół razem z innymi muzykami wyruszają w pierwszą trasę koncertową po Stanach. Wtedy to właśnie John poznaje June Carter, wokalistkę country. Rozpoczyna się ich historia... John, nierozumiany przez swoją żonę Vivian, powoli zakochuje się w June. Ta jednak będąc świeżo po rozwodzie, nie chce się wiązać z muzykiem, który nie dość, że ma swoją rodzinę, to jeszcze uzależnia się od narkotyków i alkoholu. Beznadziejnie zakochany w June, Johnny nie potrafi wytrwać w swoim małżeństwie, kompletnie je rujnując... 

Nie chcę więcej pisać o fabule filmu, bo wydaje mi się, że nie potrafię jej w odpowiedni sposób streścić... Za głęboko ten film jeszcze we mnie jest, za bardzo jeszcze go przeżywam... Zadziwia mnie to, gdyż ta historia nie jest ani ogromnie dramatyczna, ani bardzo romantyczna. Jest to po prostu taka normalna opowieść o miłości, która dzieje się na tle tej zwariowanej kariery jej bohaterów. Naprawdę warto na nią zwrócić swoją uwagę.

Warto również oglądnąć ten film ze względu na genialne role Reese i Joaquin'a. Reese grająca June, to kobieta z krwi i kości, pełna sprzecznych uczuć, ukrywanych lęków, ale również współczucia i miłości.
Joaquin to natomiast wszystko to, co lubię w mężczyznach: zabójczo przystojny mężczyzna z gitarą, zagubiony a zarazem bardzo pewny siebie i swoich umiejętności, kochający kobietę, ale nie do końca akceptujący siebie. Taki typ niegrzecznego, zagubionego chłopca, który ja osobiście uwielbiam...

Ponieważ jest to film muzyczny muszę wspomnieć o muzyce. Zdziwiło mnie to, że ta muzyka tak głęboko we mnie weszła... Nigdy wcześniej nie słuchałam Casha, wydawało mi się, że nie pociągają mnie takie brzmienia, taki sposób śpiewania... A tutaj: surprise! Zaraziłam się Johnny'm i Joaquin'em, który świetnie piosenki Casha wykonuje (swoją drogą nie podejrzewałam tej dwójki głownych aktorów o taki talent piosenkarski:)). Dzięki muzyce właśnie film bardzo zyskuje na wartości, uwierzytelnia opowiedzianą historię i nie pozwala o niej zapomnieć...

Podsumowując tego nieskładnego posta: Polecam! Polecam! Polecam!

2011-06-03

Skończyło się - "Kalamburka" Małgorzaty Musierowicz i...

Tak się składa, że skończyłam dzisiaj dwie rzeczy: "Kalamburkę" Małgorzaty Musierowicz i 27 lat!!! Właśnie. Dziś są moje (już!) 27 urodziny. 27 lat to ani dużo, ani mało, ale zawsze to jednak ten jeden rok więcej, który już przeminął i nie wróci... Dlatego też, jak co roku gdy zbliża się, a później nadchodzi ta data, otwierają się w mojej głowie przeważnie zamknięte lub tylko uchylone szufladki z pytaniami typu: Czego chcę od życia? Co mi się do tej pory udało a co nie bardzo? Na czym powinnam się skupić w przyszłym roku? Itp. itd... Tym razem również mnie to nie ominęło...

Pamiętam, że gdy miałam naście lat, kuzynki które miały po 25, 26 lat wydawały mi się takie dorosłe... Teraz sama mam 27 i ciągle wydaje mi się, że na wiele rzeczy jeszcze nie jestem gotowa lub może jednak jestem, ale mam jeszcze czas, bo przecież wciąż jestem młoda. Może na takie moje postrzeganie siebie i świata wpływa między innymi to, że mieszkam w Danii, w której poważne myślenie o życiu zaczyna się po skończeniu 30'stki?!
Zastanawiałam się dzisiaj od samego rana nad tym, jak nasze spojrzenie na życie zmienia się razem z mijającym czasem. Kiedyś chciałam jak najszybciej być dorosła i decydować za siebie, teraz chciałabym decydowanie sobie zostawić, ale jednak zatrzymać czas. Zaczynam bać się mijającego czasu, który uświadamia mi jak wiele jeszcze rzeczy chcę zrobić, jak wiele wyzwań mnie czeka, jak wiele muszę zmienić lub się nauczyć... Czy w ogóle istnieje taka możliwość, by ze wszystkim zdążyć??? Ehhh... wystarczy tych moich pseudorozmyślań:P Czas powrócić do książki, która jakimś dziwnym sposobem idealnie wpasowała się w moje urodzinowe klimaty...:)


Jest nią "Kalamburka" Małgorzaty Musierowicz. Książka Jeżycjadowa, ale inna niż wszystkie... Dlaczego? Dlatego że, po pierwsze tym razem nie idziemy razem z akcją książki do przodu, ale cofamy się w tył. Aż do 1935 roku! Po drugie natomiast, bohaterką książki nie zostaje młoda dziewczyna, przedstawicielka kolejnego pokolenia Borejków, Żaków czy Kowalików, ale sama Mila Borejko - 65 letnia, starzejąca się mama Gabrysi, Idy, Natalii i Patrycji. 

To właśnie razem z Milą (Melanią) Borejko cofamy się w czasie. Odkrywamy między innymi kto to jest Kal Amburka, kim była Gizela Kalemba oraz skąd wzięła się przyjaźń pomiędzy Moniką Kałużną (mamą męża Idy) a właśnie Milą Kalembą (później Borejko). Za sprawą cofającego się czasu, dowiadujemy się jak to się stało, że pierworodna córka Borejków dostała na imię właśnie Gabrysia a nie Wergilia, kiedy i skąd w życiu Melanii Kalemby pojawił się Ignacy Borejko, co go w niej oczarowało i jak ten niepozorny, rudy, nieporadny mężczyzna zdobył jej serce...

Pamiętam, że odkąd w trzecim tomie Jeżycjady poznałam Borejków, zastanawiałam się skąd się wzięło takie małżeństwo jak Ignacy i Mila Borejko. Skąd ta ich miłość do antyku, książek, swoich córek i siebie. Ta książka na te wszystkie moje pytania wyczerpująco odpowiada. Życie Mili opowiedziane jest w piękny, nierzadko wzruszający sposób. Przewija się w nim historia naszego kraju, to w jaki sposób wpływała na ludzkie losy, jak kształtowała charaktery... Dla mnie jest to jedna z najlepszych części Jeżycjady!!! Z chęcią przeczytałabym kolejną tego typu część Jeżycjady...:)


M. Musierowicz, Kalamburka, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2001, s.286.

2011-06-01

"Dłonie" - Małgorzata Szymańska-Warda.

Niezbyt często zdarza mi się, że książę lubię już od pierwszego, zawartego w niej zdania. Najcześciej jest tak, że do książki dorastam, uczę się jej razem z przeczytanymi stronami lub czasami po prostu przekonuję się do niej w trakcie lektury... "Dłonie" Małgorzaty Szymańskiej-Wardy uwiodły mnie już od pierwszego zdania, pierwszej strony. Może to zasługa tego, że wiedziałam o czym książka opowiada, w jaki świat nas wprowadza i ta obietnica spotkania z artystycznymi duszami tak mnie porwała??? Może moje niespełnione marzenia i nadzieje z dzieciństwa o byciu malarką dały o sobie znać... A może fakt, że moja ciocia jest rzeźbiarką i zawsze mnie fascynowało i cieszyło przebywanie w jej towarzystwie, tak pozytywnie mnie do tej książki nastawił. Co by to nie było, stałam się fanką powieści "Dłonie" od samego początku i na szczęście do ostatniej strony nie stało się nic co spowodowałoby u mnie zmianę tej postawy.




"Dłonie" to powieść obyczajowa o pięciu kobietach, które w różny sposób związane są ze sztuką, które w różny sposób ją odbierają i w różny sposób się do niej odnoszą. "Dłonie" to również powieść o dążeniu do szczęścia, spełnienia. To powieść o samotności, smutku, bólu, śmierci i życiu, niesprawiedliwości, wyrzutach sumienia i braku zrozumienia. To w końcu powieść o sztuce, procesie tworzenia, o niezrozumieniu artysty przez 'zwykłych' ludzi i wystawianiu na widok publiczny swojej duszy za pomocą obrazu, rysunku, rzeźby czy filmu...

Maria przylatuje do Paryża na studia. Ma spędzić tutaj pół roku tworząc, ucząc się, zwiedzając miasto i zapominając... Paryż ma stać się dla niej bardzo oczekiwanym lekarstwem na ból, niemoc i strach przed przeszłością, która nie chce jej opuścić. Maria szuka wolności! Chce uwolnić się od tego wszystkiego co w Warszawie powodowało, że czuła się uwięziona, stłamszona i nieszczęśliwa. Nie chce myśleć o byłym, ciężko chorym chłopaku - artyście, o swojej bezradności i strachu przed jego chorobą, o swojej siostrze i jej śmierci. Paryż ma ją uwolnić od wszelkich ograniczeń i pozwolić zapomnieć...

Sara, która przez większość swojego życia czuła się niekochana przez matkę, teraz musi sobie poradzić z jej śmiercią i artystycznym spadkiem, która ta po sobie zostawiła. Dziewczyna, która nie miała ze swoją matką prawdziwego, rodzinnego kontaktu przez kilka lat, teraz musi wejść w jej życie i uporządkować to, co po nim zostało. Pełna bólu, niezrozumienia i uczucia niesprawiedlowości Sara wyjeżdża do Paryża, by tam rozliczyć się z przeszłością swojej matki i by tam poszukać innej, wrażliwszej jej twarzy...

Dorota w wieku osiemnastu lat została namówiona przez swoją siostrę do wizyty u wróżki. Ta z kart tarota z wielką dokładnością i zgodnie z prawdą przepowiedziała Dorocie jej przyszłe życie: wielką miłość mężczyzny z której ta zrezygnuje, wielką namiętność do innego mężczyzny, której ten nie doceni, ale również wielką karierę, która jej się przytrafi. Dorota staje się dobrze zarabiającą malarką, która czerpie inspiracje do swoich prac z tarota, z symboli magicznych i tego, czego nie da się zrozumieć. Spełnienie zawodowe nie rekompensuje jednak samotności i goryczy, która pozostaje w człowieku po źle podjętych decyzjach, które wpływają na całe życie...

Anna, studentka ASP w Warszawie to synonim słów 'nieszczęśliwa miłość'. Młoda kobieta całe swoje stydenckie życie poświęciła miłości do jednego człowieka, Rafała. Ten chory na cukrzycę, zapalony rzeźbiarz ma wpływ nie tylko na jej losy studenckie i sztukę, ale również na jej życie prywatne. To on jest powodem jej niepowodzeń w miłości, to on nie pozwala jej cieszyć się pełnią życia i to on wprowadza w jej życie niepokój, którego ona tak pożąda. Rafał nie pozawala jej się od siebie uwolnić...

Ostatnią bohaterką "Dłoni" jest Maja. Studentka Gdańskiej ASP przyjeżdża na zjazd uczniów liceum plastycznego, do którego uczęszczała zanim wyjechała na studia. Tutaj dopadają ją wspomnenia przeszłości oraz obraz samej siebie sprzed kilku lat. Obraz z którym Maja nie potrafi sobie poradzić. Nie może uwierzyć, że kiedyś była osobą z którą teraz nie zamieniłaby nawet słowa. Wizyta na zjeździe skłania ją nie tylko do tego by spróbować się rozliczyć ze swoją przeszłością. Maja bowiem dowiaduje się o śmierci Julii, siostry jej licealnianej koleżanki Marii i ta właśnie wiadomość staje się przyczynkiem do napisania pewnej pracy...

"Dłonie" to moje pierwsze i mam nadzieję nie ostatnie spotkanie z twórczością Małgorzaty Szymańskiej-Wardy. Zdecydowanie jest to przykład literatury kobiecej, której poszukuję. Książka jest peła emocji, uczuć, prawdziwych, nierzadko skomplikowanych relacji i sytuacji. "Dłonie" to prawdziwa opowieść o życiu, nie tylko młodych, wkraczających w dorosłe życie ludzi, ale także artystów. To opowieść o ich dylamatach, pragnieniach, niespełnieniu czy zapalczywości w tworzeniu. Książka wciąga niemiłosiernie, skłania do refleksji, ale też pozwala nam wejść do świata dla nas zamkniętego. Za jej pośrednictwem zaczynamy czuć zapach farby, fakurę gliny, ciężar piły do cięcia metaly czy kamienia... Małgorzata Szymańska-Warda, która sama jest absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, doskonale porusza się po tym tamecie i to się czuje! Polecam bardzo serdecznie!


M. Szymańska-Warda, Dłonie, Wydawnictwo Ligatura, Hajnówka 2005, s.329.