2012-02-29

"Narty - Dancing - Brydż w kurortach Drugiej Rzeczypospolitej" Maja i Jan Łozińscy.

"Narty - Dancing - Brydż w kurortach Drugiej Rzeczypospolitej" to druga po "W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne" pozycja, która ma na celu przybliżenie czytelnikowi czasów Polski międzywojennej. Podczas gdy "W przedwojennej Polsce..." skupia się na szerokim aspekcie życia ludności lat 20'stych i 30'stych, "Narty - Dancing - Brydż..." to taka mini podróż po letnich i zimowych kurortach Drugiej Rzeczypospolitej. Ja osobiście traktuję tą książkę jako uzupełnienie tej pierwszej, w której znajduje się rozdział mówiący o podróżach. 




"Narty - Dancing - Brydż..." to moim zdaniem bardziej album niż książka sensu stricto, więcej tutaj bowiem zdjęć niż tekstu. Z tego właśnie powodu, bez żadnego kajania się mogę powiedzieć, że pozycja ta pokazuje nam gdzie i w jaki sposób bawiła się i spędzała czas elita kulturalna i polityczna tego kraju oraz jakie rozrywki towarzyszyły życiu zwykłych Polaków. 

Jak już tytuł książki wskazuje do ulubionych zajęć ludzi wypoczywających w kurortach należały jazda na nartach, granie w brydża oraz zabawy na dancingach. Rosnące z roku na rok zainteresowanie sportem jako takim, a jazdą na nartach w szczególności, nierozerwalnie wiązało się z rozwojem takich stolic zimowego sportu jak Zakopane, które z małej urokliwej wioski przeistoczyło się w jeden z najczęściej odwiedzanych kurortów II RP czy Krynica, znane od początku XIX wieku uzdrowisko, gdzie Jan Kiepura wybudował jeden z najnowocześniejszych hoteli w Polsce, jeśli nie w Europie. Właśnie za sprawą takich miejsc, które ściągały do siebie nie tylko artystów każdej dziedziny, ale również polityków oraz innych zamożnych obywateli, jazda na nartach stała się sportem snobistycznym. 
Dancingi często trwające do białego rana nie ograniczały się do zimowych kurortów, ale jako uniwersalna forma rozrywki, królowały w całej Polsce. Naród, który przez lata rozbiorów słyszał, że czas na tańce przyjdzie w momencie odzyskania niepodległości, teraz korzystał ze swojego prawa przy każdej okazji. Tańczono wszędzie, każdy hotel dbał o to by posiadać na swoim terenie salę dancingową i zespół jazzowy, każda plaża rozbrzmiewała letnim wieczorem muzyką. 
Brydż natomiast w międzywojennej Polsce należał do najpopularniejszych rozrywek ówczesnej inteligencji. Jako właśnie taka rozrywka brydż znajdował się w programie niemal każdego bankietu czy balu. W specjalnym pociągu narciarskim, który kursował na blisko 1200-kilometrowej trasie u podnóża polskich gór, znajdował się specjalny wagon ze stolikami do gry z tą właśnie karcianą grę.

Oczywiście warto zaznaczyć, że ten album nie skupia się w swojej treści jedynie na nartach, brydżu i dancingach. To również ciekawe opisy najbardziej znanych i najczęściej uczęszczanych miejsc wypoczynkowych w Polsce, to zaskakujące opisy znanych postaci, które tam zjeżdżały na kilkudniowe lub kilkutygodniowe urlopy, to w końcu pamiątka po czasach, które bezpowrotnie się skończyły. Polecam fanom epoki, do których zaliczam się i ja:)

M. i J. Łozińscy, Narty - Dancing - Brydż w kurortach Drugiej Rzeczypospolitej, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010, s.177.

2012-02-28

Wsiąść do pociągu, czyli Europa oczami Karela Čapka. "Listy z podróży".

Stosunkowo niedawno czytałam dwie książki, których tematem przewodnim były podróże: "Gringo wśród dzikich plemion" Wojciecha Cejrowskiego i "Talki w podróży" Leszka Talko. Wydawało mi się, że te dwie, tak różne od siebie książki wyczerpały moje zainteresowanie tematem podróży w literaturze. Ani jedna ani druga bowiem pozycja w żaden sposób nie zwiększyła mojej miłości do podróży (która i tak jest bardzo duża:)), co więcej ich lekturę oceniam raczej na mało poruszającą, mało zabawną i choć momentami całkiem sympatyczną to jednak niepotrzebną. Jakże złudna i szczęśliwie jakże nieprawdziwa była moja opinia o tzw. książkach podróżniczych. Okazało się bowiem, że pomiędzy Cejrowskim a Talko znajduje się niezwykłe i mam nadzieję pojemne miejsce zarezerwowane dla takich perełek podróżniczo-literackich jak "Listy z podróży" Karela Čapka. Uczta!




Karel Čapek nie był podróżnikiem, był literatem i dziennikarzem. Jak sam przyznaje w "Listach z podróży" jego wyjazdy, wycieczki i podróże były głównie wynikiem nieumiejętności skutecznej odmowy wzięcia udziału w tego typu przedsięwzięciach. To jednak, że Čapek nie wyczekiwał kolejnych wypraw, nie znaczy, że ich nie doceniał, że się nimi nie cieszył, że nie czuł w jak dużym stopniu ubogacają one jego życie. W rozdziale Wycieczki do Hiszpanii pisze:

"Człowiek powinien by widzieć wszystko i wszystkiego dotknąć, tak jak poklepał tego osła w Toledo albo jak głaskał pień palmy w ogrodzie Alcazaru. Wszystkiego dotknąć choćby palcem. Cały świat przesunąć dłonią. To ci dopiero radość, człowieku, gdy widzisz lub dotykasz coś, czegoś dotychczas nie znał. Każda różnica w rzeczach i ludziach pomnaża życie."

Taki właśnie był jego stosunek do podróży i wszystkiego co w ich trakcie napotykał. Čapek docenia odmienność i obcość miejsc do których podróżuje, potrafi zachwycić się kolorem traw w Hiszpanii czy Anglii, jego uwadze nie ujdzie dżentelmeństwo Anglików czy ufność Holendrów, nie poskąpi komplementów krajobrazowi Szwecji czy Norwegii, nie pożałuje czasu spędzonego na kontemplacji dzieł wielkich twórców we Włoszech czy Holandii. 

"Listy z podróży" Karela Čapka to jednocześnie felietony, które ukazywały się na łamach czeskiej prasy. W powyższej książce znajdziemy jego zapiski dotyczące podróży do takich krajów jak Włochy, Anglia, Hiszpania, Holandia, Dania, Szwecja i Norwegia. Przyznaję, że dla mnie utrwalone w listach/felietonach wspomnienia autora mają wielką wagę. 
Po pierwsze wszystkie podróże autora odbyły się w czasach przed II Wojną Światową, poczynając od Włoch w 1923 roku, gdzie już wtedy królował faszyzm, kończąc na krajach północnych w 1936 roku kiedy głośno już było na świecie o zbrojeniu się Niemiec. Pomyśleć, że obrazy życia ludności wspomnianych krajów, które z taką pieczołowitością opisywał i rysował (!, zaznaczam, że świetnie) Čapek już teraz nie mają z rzeczywistością wiele wspólnego. 
Po drugie, jakże wielką przyjemność sprawia nam 'podróżowanie' z człowiekiem obdarzonym tak niesamowitym poczuciem humoru, bystrym okiem, ciekawością świata, ludzi, miejsc oraz brakiem jakichkolwiek uprzedzeń?! Najlepszy przykład wszystkich tych przymiotów autora mamy w felietonach opisujących Anglię, gdzie zachwyt przeplata się ze zniesmaczeniem, a humor bucha niemal z każdej strony tychże listów. Nie ma, po prostu nie ma możliwości by Anglią Čapka się nie zachwycić.
Po trzecie, całkowicie ujęła mnie jego niesamowita spostrzegawczość i umiejętność wychwytywania tych elementów czy cech, które dla danego narodu są charakterystyczne. Celność uwag Čapka i jego bezpośredniość w 'rozmowie' z czytelnikiem z pewnością zyska mu jeszcze nie jednego fana. Od samego początku bowiem czytelnik czuje, że literat nie pisze tych listów dla siebie czy tylko swoich bliskich, ale dla tego niezidentyfikowanego odbiorcy, który czeka na inteligentną rozrywkę i rozmowę. Swoją drogą, zastanawia mnie co Čapek miałby do powiedzenia o Polakach?:) 

"Listy z podróży" Karela Čapka podzielone są na rozdziały/państwa. Każdy z rozdziałów, pomimo tego, że pisany przecież na takiej samej zasadzie, jest inny. W jednych dominuje sztuka, w innych szczególną uwagę przyciągają opisy ludności danego państwa, jeszcze inne pełne są pięknych, przepełnionych zachwytem opisów przyrody. Osobiście, największą przyjemność sprawiło mi czytanie rozdziałów dotyczących Anglii oraz państw Skandynawskich. Anglia to moje jeszcze niezrealizowane marzenie podróżnicze, a Skandynawia to moja fascynacja i nie bez znaczenia jest tutaj fakt, ze już od dłuższego czasu mieszkam w Danii:) Jeśli o Danii natomiast mowa, to rozbroił mnie fragment z listów Čapka, w którym opisuje on ten właśnie kraj:

"Kraik jasnozielony, w kolorze, którym na mapach oznacza się niziny; zielone łąki i zielone pastwiska, nakrapiane stadami; ciemne krzaki dzikiego bzu z białymi pękami kwiatów, błękitnookie dziewczyny o mlecznej i delikatnej cerze, ludzie powolni i rozważni; równina, jakby ją ktoś nakreślił od linijki - podobno mają tu gdzieś górę, którą nawet nazwali Himmelbjerg; pewien mój znajomy szukał jej, jadąc samochodem i kiedy jej nie znalazł, spytał miejscowych, jak do niej dojechać; a oni powiedzieli mu, że właśnie kilka razy ją minął."

'Himmelbjerg' w moim własnym, wolnym tłumaczeniu to góra dotykająca nieba!:P

Polecam Wam gorąco "Listy z podróży" Karela Čapka i życzę równie dużej przyjemności z ich czytania:)


K. Čapek, Listy z podróży, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s.572.

2012-02-24

Uwiedziona ja, czyli "Uwiedzeni" Anny Boleckiej.

Wyobraźcie sobie taką sytuację: włączacie komputer, wchodzicie na stronę internetową "Polityki" i ponieważ macie za dużo książek, które chcecie przeczytać postanawiacie poszukać kolejnych, takich, które tutaj recenzenci dobrze oceniają i rekomendują, a o których wcześniej nie słyszeliście. Przemierzacie więc kolejne internetowe strony działu "Książki" i co jakiś czas wpadacie na tytuł i recenzję, które wołają: "Hola! Zaryzykuj mnie!". Ryzykujecie więc wiedzeni przeczuciem, że może coś dobrego Wam to ryzyko przyniesie. Kupujecie książkę i odkładacie ją na półkę. Zaglądacie do niej kilka razy, z czasem coraz częściej, podczytujecie niektóre słowa i zastanawiacie się czy warto było, czy ta książka naprawdę coś wartościowego w Wasze życie wniesie? Wszak te pojedyncze zdania i słowa nie wróżą nic nadzwyczajnego... Wreszcie nadchodzi ten dzień, kiedy stwierdzacie, że oto nadszedł czas by właśnie z tą a nie inną książką się zmierzyć. Otwieracie ją, zaczynacie czytać i.................wsiąkacie.


W 1938 roku Peter Mazurowsky jest już mężczyzną po czterdziestce. Ten Niemiec z polskimi korzeniami po pięciu latach nieobecności powrócił właśnie do Gdańska, by tutaj czekać na to co nieuniknione i by tutaj próbować z tym walczyć. Złu, które właśnie rozpoczyna swoje niepodzielne rządy, może przeciwstawić się jedynie miłością "słabą, kruchą, zawieszoną między niebem a ziemią."

Jest rok 1909. Peter od kilku miesięcy przebywa w Wiedniu, gdzie mieszkając w schronisku dla bezdomnych mężczyzn wciąż marzy o lepszej przyszłości i karierze, która przecież była powodem do ucieczki z domu rodzinnego. Peter chce zostać lekarzem, choć coraz rzadziej jego działania zmierzają w kierunku realizacji tego zamierzenia. Młody mężczyzna coraz częściej błąka się bowiem po mieście szukając co jakiś czas nowego płatnego zajęcia, wolne chwile spędzając natomiast w objęciach kobiet lekkich obyczajów, które nierzadko wciąż nabierają się jeszcze na tą resztkę dumy, która w nim została. W schronisku mężczyzna spędza noce i poranki podczas których z ciekawością obserwuje swoich współuczestników niedoli. Podczas jednego z takich pośpiesznych ranków Peter poznaje Aloisa Trappa. Ten małomówny, gburowaty, ale pewny siebie mężczyzna nie tylko zwraca jego uwagę i ciekawość, ale również wzbudza litość, która powoduje w nim potrzebę pomocy temu zagubionemu, nędznemu mężczyźnie. Po jakimś czasie pomiędzy Peterem i Aloisem rodzi się coś na kształt zaufania i porozumienia. Wtedy do właśnie Trapp zaczyna się otwierać i mówić. Z milczącego ponuraka zmienia się w nieznoszącego sprzeciwu mówcę, który posiada swoją wizję przyszłego świata i który nigdy od tej wizji nie odstąpi. Peter powoli zaczyna zauważać w swoim towarzyszu stronę jego osobowości, która go przeraża, ale która zdolna jest do tego by podporządkowywać sobie tłumy... Kiedy tylko nadarza się okazja Peter postanawia raz na zawsze zerwać kontakty z Aloisem i wyrusza do Monachium. Gdy kilka lat później mężczyźni spotykają się na polu walki I Wojny Światowej Peter ratuje życie Aloisowi, a później obserwuje to z jaką zawziętością i nieustępliwością Trapp głosi przyszły, szybki powrót wspaniałych Niemiec. To on będzie ich wybawicielem.

Alois Trapp jest tylko jedną z czterech niezwykłych osób, które na przestrzeni lat stają na drodze życiowej Petera Mazurowsky'ego. Wraz bowiem z tym jak Peter staje się świadkiem i aktywnym uczestnikiem najważniejszych wydarzeń pierwszej połowy XX wieku, poznaje on kolejno Aloisa Trappa, mieszkankę Gdańska - morfinistkę Łucję, niemiecką stygmatyczkę Hedwig Bauer oraz homoseksualnego nazistę Ericha Vogela. Każda z tych osób to uwiedzeni swoją wizją świata marzyciele, którzy nie godzą się na teraźniejszość i którzy odmawiają rzeczywistości takiej jaka jest prawa do istnienia. Chcą zmian i świata, który będzie funkcjonował według ich urojeń, według ich zasad. Niestety tego typu zapędy rzadko przynoszą coś dobrego, rzadko skłaniają się ku dobru...

"Uwiedzeni" Anny Boleckiej to zdecydowanie książka niezwykła, która porywa swoją treścią, jednocześnie odrzucając od siebie czytelnika poprzez pokazanie zła w pełnej postaci. Autorce w tej książce udało się moim zdaniem coś bardzo trudnego, jak bowiem pisać o sensie dobra, miłości i zgody na to co jest przy użyciu zła, ciemności i bólu? Ona tego dokonała, dając tym samym czytelnikowi do rąk książkę, obok której nie przejdzie obojętnie i która czy tego chce czy nie, zmusi go do myślenia nad otaczającym go światem oraz istnieniem dobra i zła, które każdy z nas w sobie ma. Kwestia co wybierzemy? 

A. Bolecka, Uwiedzeni, Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza, Warszawa 2009, s.349.

2012-02-23

Lovin' Steven.

Chyba jedyny 60-latek dla którego zrobiłabym wszystko... czyli tzw. miłość platoniczna 
obsesyjna!





Nie uwzględniony w moich fascynacjach muzycznych jedynie ze względu na to, iż jeśli chodzi o muzykę Aerosmith to jestem wybiórcza, jeśli chodzi o niego, nie. Idol.

2012-02-20

Skusiłam się, czyli moje muzyczne fascynacje.

Nie za bardzo lubię tego typu zabawy, ale tym razem uznałam, że warto skorzystać z okazji by podzielić się z Wami moimi fascynacjami muzycznymi. Wszak kolejna może się nie nadarzyć:)


1. Sting


2. Chris Botti


3. Anna Maria Jopek


4. The Doors


5. Marek Grechuta


6. Keane


7. Beyonce


8. Rihanna


A od niedawna;
9. I Blame Coco


10. Lana Del Rey

2012-02-18

Elizabeth Strout - "Okruchy codzienności".

Wszechogarniająca samotność, to są pierwsze słowa jakie przychodzą mi na myśl po przeczytaniu tej powieści. Wszak to właśnie samotność jest głównym tematem każdego rozdziału "Okruchów codzienności". Brak rozmowy pomiędzy małżonkami, strach przed przyszłością, nieuporządkowane historie z przeszłości, niezrealizowane namiętności, wszystko to prowadzi nasze życie w jednym, wiadomym kierunku: samotności. Niestety takie są właśnie moje odczucia po tej lekturze i jeśli mam być szczera, nie lubię ich.




Po przeczytaniu zamieszczonego na tylnej okładce książki 'wprowadzenia' przekonana byłam, że "Okruchy codzienności" to głównie powieść o Olive Kitteridge i jej życiu, które ta z pozoru arogancka osoba prowadzi w małym nadmorskim miasteczku. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy już po przeczytaniu pierwszego rozdziału odkryłam, że tak w istocie nie jest, że Olive pomimo tego, iż niewątpliwie pojawia się w każdym opowiadaniu (jest postacią, która łączy wszystkie oddzielne rozdziały w jedną całość) tak samo jak i inni ich bohaterowie jest tylko tłem dla głównej bohaterki tej powieści, czyli samotności. Jak dla mnie bowiem to samotność, strach przed nią, pragnienie walki lub właśnie walka z nią są niezaprzeczalnie centrum każdego z opowiadań zawartych w tej książce.

Olive Kitteridge mieszka ze swoim mężem Henrym i synem Christopherem w małym nadmorskim mieście Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Ta nauczycielka matematyki w miejscowej szkole podstawowej, przez mieszkańców miasta często określana jest mianem surowej, despotycznej i oschłej osoby, z którą trudno się rozmawia oraz która swoim zachowaniem wzbudza respekt połączony z niechęcią. To jej mąż, Henry jest tym z kim warto rozmawiać, tym który pomoże, pocieszy, uśmiechnie się i zażartuje kiedy trzeba. Pomimo tego, że ludzie w taki a nie inny sposób ich oceniają, zastanawiając się przy tym dlaczego nadal są razem, to tak naprawdę Olive i Henry są jednym z wielu mniej lub bardziej udanych małżeństw. 
Z kolejnych rozdziałów powieści, kolejnych okruchów codzienności Olive oraz innych mieszkańców jej miasteczka czytelnik jest w stanie ułożyć sobie nie tylko prawdziwy obraz Olive, ale również jej małżeństwa, stosunków z synem oraz współmieszkańcami. To czego się o niej dowiadujemy pozwala nam na częściowe zrozumienie jej zachowań, na próbę ich sprawiedliwej oceny...
Olive nie potrafi żyć inaczej niż żyje, nie potrafi być taka jak Henry, nie umie zmienić swojego zachowania w taki sposób, by nie tylko wpłynąć na zmianę opinii mieszkańców o sobie, ale również by w swoim małżeństwie, w obecności męża, który ją kocha nie czuć się samotnie. 

Jak już jednak napisałam wcześniej, nie tylko Olive jest bohaterką tej powieści. Prawie każdy bowiem rozdział to nowi bohaterowie borykający się z codziennością, swoimi lękami, tęsknotami, pragnieniami niemożliwymi do spełniania i przejmującą samotnością w świecie pełnym ludzi...

"Okruchy codzienności" to z pewnością książka skłaniająca do myślenia, ale choć jej zakończenie jest w miarę optymistyczne, sama książka trochę mnie przygnębiła. Czytelnik bowiem (w tym wypadku ja) zaczyna przy jej lekturze analizować życie swoje, swoich bliskich i choć wiele zrozumie nie znaczy to tym samym, że książka ta go nie przygnębi w jakiś sposób. Bo tak naprawdę od samotności chyba nie ma ucieczki i wcześniej czy później wszystkich nas ona dopadnie...


E. Strout, Okruchy codzienności, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2010, s.341.

2012-02-16

Małe przemyślenia oraz "Ogród Luizy" - filmowa 'bajka' o Kopciuszku naszych czasów!

Zawsze denerwują mnie i niemal do furii doprowadzają słowa ludzi, którzy twierdzą, że w Polsce nie pisze się dobrych książek, nie robi dobrej muzyki i nie kręci dobrych filmów! Chyba nigdy nie zdarzyło mi się w taki sposób wypowiedzieć na temat rodzimych twórców. Według mnie bowiem jeśli chcesz i oczekujesz dobrych rzeczy to takie wybierasz, takie wyszukujesz, na takich skupiasz swoją uwagę. Jeśli natomiast zgadzasz się na rzeczy niepełnowartościowe, nimi się zaczytujesz, na nie chodzisz do kina i nimi się zasłuchujesz, to później nie narzekaj! Ja sama uwielbiam polską literaturę, zaczytuję się polskimi książkami i chyba już nawet podświadomie gdy dokonuję wyboru książek, w większości są to książki polskich autorów. Podobnie z filmami i muzyką. Po prostu trzeba wiedzieć czego się chce i czuć z tego powodu zadowolenie, a nie 'brać jak leci' a później w każdej możliwej chwili narzekać na coś czy na kogoś... 
Dlaczego o tym wspominam? A dlatego, iż oto wczorajszym wieczorem spędziłam kolejne kilkadziesiąt minut ze świetnym polskim filmem, którego prawdopodobnie większość z Was nie widziała, a który moim zdaniem zdecydowanie na to zasługuje:)






Nie wiem jak to się odbywa u Was, ale ja bardzo często wyboru filmu do zobaczenia dokonuję ze względu na aktora, aktorkę czy aktorów, którzy w danym projekcie wzięli udział. Tak też stało się i tym razem. Po "Ogród Luizy" sięgnęłam z powodu Marcina Dorocińskiego, który sama nie wiem kiedy stał się jednym w moich ulubionych polskich aktorów. Chociaż nie, chyba jednak wiem kiedy to było: "Rewers". Tak, "Rewers", o którym mam nadzieję jeszcze tutaj napiszę, był przełomowy:) Od tamtego właśnie momentu mam do Dorocińskiego  swego rodzaju zaufanie i wydaje mi się, że filmy w których bierze udział są warte zobaczenia. "Ogród Luizy" jest jednym z nich.

Fabian "Fabio" Sawicki (Marcin Dorociński) jest wysoko postawionym gangsterem, który na własne życzenie trafia do zakładu psychiatrycznego. Pobyt w tym miejscu oraz historia wcześniejszej obserwacji psychiatrycznej mają mu pomóc w zyskaniu alibi na przyszłość, takie 'w razie w'. Gdy do szpitala przywieziona zostaje osiemnastoletnia Luiza Bartodziej, córka polityka ubiegającego się o stanowisko burmistrza małego miasteczka, Fabio jest jedynym, który wykazuje zainteresowanie jej osobą. Chora na schizofrenię Luiza wzbudza jego współczucie, życzliwość oraz budzi w nim instynkty opiekuńcze. 
Fabio wychodzi ze szpitala z zamiarem powrotu do swoich wcześniejszych zajęć, gdy jednak okazuje się, że Luizie grozi w szpitalu niebezpieczeństwo ze strony jednego z sanitariuszy, Fabio razem ze 'swoimi ludźmi' wykrada Luizę ze szpitala i zabiera ją do siebie. Luiza, która na początku była dla niego spełnieniem fantazji o Lolicie, coraz bardziej wpływa na jego życie. Pomiędzy tą dwójką powoli rodzi się trudne uczucie...

Przyznaję bez bicia, że zdziwiło mnie to jak bardzo "Ogród Luizy" mi się spodobał! Oczywiście miałam nadzieję, że się nie zawiodę, ale nie oczekiwałam aż takiej przyjemności i takiego stopnia zaangażowania swojej osoby w ten film. Niespodzianka!
"Ogród Luizy" to z jednej strony taka bajka o miłości, z drugiej film gangsterski a z trzeciej psychologiczny. Pomimo, że tak różne, wszystkie te wątki świetnie ze sobą współgrają i zostawiają w widzu ogromne poczucie satysfakcji z powodu dobrze spędzonego czasu. Osobiście już dzisiaj mogłabym ten film zobaczyć po raz drugi. Świetna fabuła i genialny Dorocińskiego mi do tego wystarczą:) 
Polecam.

2012-02-12

"Call the midwife".

Zawsze lubiłam i ceniłam sobie wszelkiego rodzaju produkcje filmowe telewizji BBC. Oczywiście największe moje zachwyty zbierały i prawdopodobnie nieustannie będą zbierać zrealizowane przez nich ekranizacje nowel i powieści Jane Austen (genialna, najnowsza ekranizacja "Perswazji") czy Elizabeth Gaskell (nie mniej genialnie zekranizowane "Cranford" i "Północ i Południe"), ale tym razem chodzi mi o serial, który powstał na podstawie spisanych i wydanych wspomnień Jennifer Worth, położnej pracującej we Wschodnim Londynie lat 50'tych.




Jenny Lee jest młodą, dwudziestokilkuletnią położną gdy trafia do Nonnatus House. Nastawiona na pracę w małym, prywatnym szpitalu położniczym, dziewczyna doznaje niemałego szoku: po pierwsze gdy odkrywa, że trafiła do zakonu, po drugie gdy okazuje się, że warunki w jakich będzie pracować są tak odmienne od tych, które sobie wyobrażała...

Jenny powoli poznaje okolicę w której przyszło jej pracować, jej mieszkańców, a także niezliczoną ilość ciężarnych kobiet, dla których nierzadko rodzenie dzieci jest jedynym, acz niełatwym zajęciem w tej ogarniętej ogromną biedą dzielnicy Londynu. Zaprzyjaźnia się z zakonnicami, które traktują swoją pracę położnych jak powołanie, oraz z pozostałymi dwiema, później trzema młodymi położnymi, które tak jak ona mieszkają na terenie zakonu. 
Praca w tak niezwykłych warunkach, wśród brudu, smrodu i chorób powoli wywiera na Jenny wpływ. Dziewczyna zaczyna zmieniać swój stosunek do tego, tak specyficznego świata, początkowe zniesmaczenie zastąpione zostaje zrozumieniem i podziwem w stosunku do tych kobiet, które pomimo wszystko kochają swoje dzieci i nierzadko zrobią dla nich wszystko. Jak  się bowiem okazuje, biedota żyjąca w tej części Londynu, to nie tylko wyrzutki społeczeństwa, to również pełni miłości, ciężko pracujący na ten swój kawałek świata ludzie, którzy potrzebują pomocy i tego, by ich nie oceniać, bo wybory, których muszą dokonywać nie należą do łatwych.

Do tej pory dane było mi zobaczyć cztery pierwsze odcinki "Call the midwife" i zrobiły one na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Serial ten bowiem epatuje ciepłem, miłością, dobrocią, zachowując przy tym elementy dramatu i komedii, które świetnie się uzupełniają. Niezwykła moim zdaniem atmosfera tej produkcji, dopełniona piękną, radosną muzyką i ciekawymi historiami bohaterów, pozwala mi stwierdzić, że będzie on regularnie gościł na moim ekranie:)

2012-02-08

OK, przyznaję...

(...) "One Day" to uroczy film, ale spodziewałam się czegoś więcej. Nie porwała mnie fabuła, wynikiem czego będzie nieprzeczytanie książki. Jednak moje wzbranianie się przed nią było uzasadnione.



2012-02-06

Baśniowy świat "Złotych ryb" Dmitrija Strelnikoffa.

Naprawdę trudno, bardzo trudno ustosunkować mi się do tej książki, bo mimo, że próbuję docenić jej piękno i wartość, to z drugiej strony wiem, że tego typu pisarstwo to zupełnie 'nie moja bajka'.
O Dmitriju Strolnikoffie usłyszałam po raz pierwszy za sprawą niczego innego, jak tylko programu "Europa da się lubić". Pisarz występował tam w roli przedstawiciela nacji rosyjskiej. Jego twarz, zresztą jak również wiele innych utożsamianych z tym programem, zapadła mi doskonale w pamięć. Kiedy jakiś czas temu odkryłam zatem, że nie tylko jest on pisarzem, ale do tego pisarzem aktywnie piszącym i wydającym swoje dobrze oceniane książki w Polsce, nie widziałam innej możliwości, jak tylko ta, by spróbować się z jego prozą zapoznać:)


Złote rybki bawiące się w Niebiańskim Pałacu
wypłynęły za krawędź chmury i spadły na ziemię.
Chińska legenda ludowa




"Złote ryby" rozpoczynają się od snu. Baśniowego, zagadkowego snu, który jednak snem do końca nie jest. Jakby bowiem na to nie spojrzeć to co nierealne przeplata się w "Złotych rybach" z tym co realne, a dawne Irańskie legendy, dziwne sny i zdarzenia sprzed wielu, wielu lat, wciąż mają wpływ na życie bohaterów tej powieści. 

Narodziny Norberta Hankego przyniosły jego rodzicom szczęście i dumę, które niestety szybko zostały zastąpione innymi, złymi uczuciami. Ich przyczyną stała się niespodziewana i tragiczna śmierć matki Norberta, Szirin. To szokujące zdarzenie wzbudziło w Horście Hanke uczucia obrzydzenia i nienawiści w stosunku do nowo narodzonego syna, który został obarczony przez ojca całą winą za śmierć matki. Wychowywany w konsekwencji tych wydarzeń przez Hertę (księgową ojca), Norbert nigdy nie zdołał zasłużyć w oczach ojca na miłość. Nie zmienił tego nawet wyśniony przez Horsta wypadek, w którym jego syn nieomal stracił życie, a którego tak obawiała się Szirin...

Gdy dorosły już Norbert poznaje w Berlinie polkę Agatę, nie waha się długo przed podjęciem decyzji o przeprowadzce z nią do Warszawy. Gdy po jakimś czasie małżeństwo odkrywa, że zostaną rodzicami oboje są wniebowzięci. Niestety na ich drodze staje wydawałoby się, że znany już Norbertowi człowiek, bezdomny, który przepowiada im narodziny córki oraz jej przedwczesną śmierć. Rodzi się Emilka i pomimo, że dziewczynka jest całkowicie zdrowa, rodziców nie opuszczają złe przeczucia, zwłaszcza, że dziecko nie potrafi się śmiać. Dodatkowo Norberta zaczynają dręczyć sny w których główną rolę odgrywa czarny wąż...

"Złote ryby" to powieść z gatunku realizmu magicznego. W przeciwieństwie jednak do książek w których magia pojawia się za sprawą potraw czy przypraw, tutaj jej siła tkwi w snach i historii rodziny Norberta. Ta melancholijna i jednak smutna w odbiorze powieść Strelnikoffa to naprawdę dobry przykład prozy, w której rzeczywistość jest kształtowana przez nierealne wydarzenia i stworzenia. Pomimo również tego, iż czytelnik przez większą część książki nie potrafi połączyć jej wątków w jedną całość, zakończenie szczęśliwie taką możliwość przynosi. Niby wszystko powinno mi zagrać prawda? Ale niestety tak się nie stało. "Złote ryby" bowiem nie zostawiły we mnie po sobie żadnego śladu. Historia, którą opowiada Strelnikoff, pomimo, że ciekawa to jednak jak dla mnie nieprzekonująca i zostawiająca niedosyt. Tym bardziej cieszy fakt, że książkę czyta się bardzo dobrze i szybko, nie zdążyłam się nią bowiem zmęczyć w sposób, który kazałby mi ją przerwać w połowie. 
Sama nie wiem, czy a jeśli tak to komu tę powieść polecić... Chyba głównie wielbicielom gatunku oraz tym, którzy lubią dziwne, uwikłane losy ludzkie.


D. Strelnikoff, Złote ryby, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s.244.

2012-02-04

"Czarna polewka" Małgorzaty Musierowicz.

Co otrzymamy poprzez połączenie problemów ze ślubem dwóch zakochanych par: Róży i Fryderyka oraz Laury i Wolfganga, pierwszej miłości i planów zostania detektywem Ignacego Grzegorza, zawodu miłosnego Józinka, powrotu na łono rodziny ojca marnotrawnego czyli Janusza Pyziaka, zawirowań uczuciowych Żaby wywołanych niepożądanym podobieństwem bliźniaków Żeromskich i wątpliwości Ignacego Borejko związanych z przyszłością najbliższej rodziny? "Czarną polewkę", która jak chyba żadna inna do tej pory część Jeżycjady przebogata jest w różne wątki wydarzeń.




Sama Jeżycjada nigdy nie straci w moich oczach na wartości, choć muszę przyznać, że moim zdaniem "Czarna polewka" to jedna z najsłabszych jej części. Dlaczego? Pomimo całej sympatii dla autorki oraz jej twórczości, właśnie przez tą niespotykaną do tej pory w takim wymiarze wielowątkowość, ta akurat część serii nie zyskała mojej sympatii w takim stopniu jak tyle innych, które powstały przed nią. Również fakt, że jej głównym bohaterem jest, bądź co bądź, nie bardzo przeze mnie obecnie lubiany Ignacy Grzegorz Stryba, miał na mój odbiór tej książki znaczący wpływ. Wbrew moim wcześniejszym przewidywaniom bowiem, to Józef Pałys wyrasta na bardziej interesującego mężczyznę:) Również zachowanie Ignacego Borejko w tej części Jeżycjady nie bardzo przypadło mi do gustu. Ten bowiem przeważnie wycofany i zatopiony w swoim świecie staruszek, pod nieobecność swojej kochanej żony Mili stał się nieustępliwym i zacietrzewionym dziadkiem. No, powiedzmy, że może miał w tym zachowaniu trochę racji, choć z drugiej strony?:P

Hm, jedyne dwa wątki, które sprawiały mi naprawdę przyjemność podczas czytania "Czarnej polewki" to po pierwsze historia Józinka, który z niesamowitym podnieceniem i radością oczekuje powrotu Trolli, po to tylko by po niedługim czasie z bólem serca znów się z nią rozstawać. Chyba już podczas mojego czytania poprzedniej części Jeżycjady obudziły się we mnie bardzo pozytywne odczucia w stosunku do Józefa Pałysa oraz jego rezolutnej siostry:)
Drugi wątek, który sprawiał mi swoim rozwojem przyjemność to sprawa Róży i Fryderyka. Odkąd ten blond okularnik wrócił na dobre do życia Róży i małej Mili, miło mi czytać o tym, że ich związek rozwija się w tak dobrym kierunku i że powoli wszystko zaczyna się układać. Róża zawsze była moją ulubienicą i tym bardziej kibicuję ich młodej rodzinie!

Podsumowując mogę stwierdzić, że "Czarna polewka" nie skradła mojego serca, co nie zmienia jednak faktu, iż z niepokojem obserwuję na mej półce istnienie jeszcze tylko jednej wydanej części Jeżycjady. "Sprężyna" jest bowiem ostatnią wydaną książką z tej serii, a zapowiadanej już od dłuższego czasu "McDusi" ani widu ani słychu:(


M. Musierowicz, Czarna Polewka, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2006, s.266.

2012-02-02

"Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat" czyli "Dziewczynka w zielonym sweterku. W ciemności" - Krystyny Chiger i Daniela Paisnera.

Jestem oczarowana. I mówię to z całkowitą odpowiedzialnością i niezmierną przyjemnością:)

Chyba każdy z Was już wie, że czytanie wszelkiego rodzaju książek, których tematyka dotyczy II Wojny Światowej i Holocaustu to mój konik. Te powieści, wspomnienia, pamiętniki to mój sposób na oczyszczenie organizmu ze złych i niezdrowych emocji. Dlaczego? Czasem po prostu warto uświadomić sobie, co w życiu jest najważniejsze i czym jest prawdziwe zło i nieszczęście. Niezawodny sposób na złapanie odpowiedniej perspektywy na życie, nie sądzicie?

Na swoich półkach posiadam dość pokaźną kolekcję książek o tej tematyce, ale choć wszystkie bardzo cenię wiem, że do niektórych z nich nie wrócę nigdy. Niestety czasami jest tak, że tylko raz można przetrwać emocje, których niektóre z tych książek dostarczają. Na raz kolejny nie wystarcza sił...
Tym bardziej cieszy mnie fakt, że "Dziewczynka w zielonym sweterku" to książka, do której z pewnością wrócę. Ta książka to nie jest bowiem kolejne świadectwo okrucieństwa, to nie kolejny przejmujący obraz wojny, bo choć i te elementy są w niej obecne, dla mnie jest ona przede wszystkim niesamowicie ciepłą opowieścią o sile miłości, przyjaźni i przetrwania. 




Krysia Chiger do wybuchu wojny żyła szczęśliwie w dość uprzywilejowanej rodzinie żydowskiej. Jej rodzice, Ignacy i Paulina Chiger byli właścicielami sklepu z tekstyliami, który znajdował się na jednej z głównych ulic Lwowa. Podczas gdy rodzice wychodzili do pracy, małą Krysią zajmowała się niania. Dziewczynka czuła się jak księżniczka. Nadszedł jednak rok 1939 i pomimo tego, że na jego początku rodzina doczekała się narodzin Pawełka (brata Krysi) to jednak w jego połowie wszystko zmieniło się w ich życiu na gorsze.

Najpierw Lwów został 'wyzwolony' przez Rosjan, po to tylko by w niedługim czasie trafić w ręce Niemców. Pomimo tego, że już w czasie okupacji rosyjskiej warunki życia rodziny Chigerów pogorszyły się, to dopiero gdy miasto stało się kolejnym miejscem okupacji niemieckiej, poczuli oni, tak jak i inni Żydzi coś czego nigdy wcześniej nie śmieli nawet się domyślać. Przez jakiś czas Chigerom udawało się mieszkać w swoim lwowskim mieszkaniu, po jakimś czasie jednak, tak jak tysiące innych Żydów musieli oni przymusowo przenieść się do mieszkania na terenie utworzonego we Lwowie getta. Stopniowe czystki w getcie wymagały od całej rodziny Chigerów, głównie jednak od Ignacego, niesamowitego sprytu i pomysłowości, które pozwalały całej rodzinie na uniknięcie znanego i ostatecznego losu. Dzięki zawziętości rodziców i dzieci, Chigerom udawało się ciągle być razem, wciąż o siebie dbać i nie dopuszczać do siebie myśli, że coś może się nie udać. Szczególną osobą w rodzinie był Ignacy, z zawodu inżynier, który w getcie pracował jako stolarz. Mężczyzna był niezastąpiony w tworzeniu kryjówek dla swojej rodziny (pomagał w tym również innym Żydom), jednocześnie swoim nieugiętym  stosunkiem do oprawców wzbudzał w nich swoisty 'szacunek', który ratował mu życie. Gdy w getcie pojawił się niepokój przed ostateczną czystką, Ignacy nie ustawał w rozmyślaniach nad tym w jaki sposób uratować rodzinę. W ostateczności wybrał kanały. Ten sposób na ratunek wydawał się najlepszy i odpowiednio przygotowany miał szansę przynieść oczekiwane rezultaty. 

Razem z grupą innych mężczyzn, Ignacy Chiger przygotowywał przekop i zejście do kanałów. Podczas pierwszej próbnej wyprawy w ich głąb, mężczyźni spotkali Leopolda Sochę i dwóch innych kanalarzy. Po zapoznaniu się z grupą mężczyzn, która chciała uciec do kanałów, oraz z rodziną Ignacego Chigera, Socha zdecydował, że zarówno on jak i jego współpracownicy: Wróblewski i Kowalow będą im w tej ucieczce oraz pobycie w kanałach pomagać. Za opłatą. 

Tak właśnie zaczyna się historia niezwykłej przyjaźni Chigerów i Sochy. Tak właśnie zaczyna się również piękna historia o tym, ile człowiek jest w stanie znieść, ilu rzeczy się wyrzec, jakie niewygody przetrwać po to, by uratować życie i rodzinę. To historia o sile dobra. Jedyna i niepowtarzalna.

Krystyna Chiger napisała książkę, od której nie sposób się oderwać, o której nie sposób zapomnieć i którą nie sposób się nie zachwycić. Pomimo horroru jakiego jej rodzina doświadczyła, pomimo trudnych czasów i miejsc w jakich przyszło im żyć, książka ta jest niesamowicie ciepła. Autorka w niezwykły sposób opisuje sylwetki swojego ojca, matki i brata. Pełna podziwu dla nich, dla zaradności i nieugiętości ojca, dla oddania matki, dla mądrości swojego młodszego braciszka, nie zapomina również o Sosze, swoim drugim ojcu, którego szczerze kochała. 

Urzekła mnie ta książka i wiem, że do niej wrócę, bo już tęsknię za jej bohaterami. Polecam bardzo gorąco.


K. Chiger & D. Paisner, Dziewczynka w zielonym sweterku. W ciemności, Wydawnictwo PWN, Warszawa 2011, s.319.

2012-02-01