2012-03-31

Dancing queen...

Po raz pierwszy spędziłam wieczór z "Mamma Mia!". Dawno się tak dobrze nie bawiłam oglądając film! Głośne śpiewanie wszystkich piosenek miało w tym niemały udział:)



O wpływie wiosny na moje czytanie i o "Klubie Matek Swatek" Ewy Stec.

Wiosna z premedytacją odebrała mi zapał. Nagle wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słonecznych, pierwszych śpiewających ptaków i pierwszych dni bez czapek, szalików, grubych kurtek i ocieplanych butów, pojawiła się we mnie chęć na robienie wszystkiego co związane jest z jakimkolwiek ruchem lub przebywaniem na powietrzu, nie natomiast z książkami. Te zeszły na dalszy plan i cierpliwie, choć prawdopodobnie z niechęcią, czekają na czas kiedy znudzona słońcem, delikatnym ciepłym wiatrem i bezchmurnym niebem wreszcie do nich powrócę lub gdy te pierwsze ciepłe dni przekształcą się w dni gorące i w końcu będę mogła je zabierać ze sobą do parku nad jeziorem by tam cieszyć się ich lekturą. Na razie jednak pat. Nie czytam dużo, książki, które pozaczynałam kilka tygodni temu czekają teraz na to by je skończyć, a ja nawet gdy zabieram się za czytanie to nie sięgam po nie, tylko szukam na swojej półce czegoś nowego, lekkiego, nie wymagającego ode mnie zbyt wiele uwagi czy skupienia, akurat na krótki wieczór po w miarę aktywnym dniu...:)

Po "Klub Matek Swatek" sięgnęłam właśnie z takiego powodu. Książka ta, pomimo swoich wad jakimi z pewnością jest np. jej przewidywalność, zapewniła mi dobrą rozrywkę i kilka naprawdę miłych wieczorów w swoim towarzystwie.




Napisana z humorem powieść Ewy Stec "Klub Matek Swatek" prawdopodobnie powinna być stosowana jako antydepresant dla kobiet w czasie przekwitania. Mnie jednak, delikatnie mówiąc, momentami doprowadzała do rozstroju nerwowego. Świadomość, że kilka starszych już pań mogłoby wpaść na pomysł 'pomagania' w taki a nie inny sposób swoim dzieciom w znalezieniu drugiej połówki mnie osobiście wcale nie cieszy. Dobry pomysł na zabawną książkę, mam nadzieję, że nie na życie:P

"Klub Matek Swatek" to druga książka Ewy Stec po którą sięgnęłam (wcześniej czytałam "Romans z trupem w tle"), dlatego też mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać i czego oczekiwać. Pod tym względem nie zawiodłam się. Powieść ta to okraszona humorem komedia pomyłek z wątkiem kryminalnym, mamy tutaj więc i gangsterów, i tajemniczą Sowę, i zakamuflowanych policjantów, i nieświadomą niczego do końca ofiarę nieporozumienia w osobie głównej bohaterki Ani a także prężnie działającą grupę pań z KMS-u, które chcąc nie chcąc zaistniałą sytuację delikatnie komplikują.

Anka jest 33-letnią, samotną kobietą, która zdaniem swojej matki Beaty nie ma już ani zbyt wiele czasu ani zbyt dużych możliwości na znalezienie męża i przyszłego ojca swoich dzieci. Gdy córka postanawia wyprowadzić się z domu i kupuje mieszkanie, niemogąca pogodzić się z zaistniałą sytuacją Beata wyżala się ze swoich problemów koleżance Danucie. Ta natomiast zabiera ją razem ze sobą w miejsce, o którym Beata nie miała pojęcia, że takowe gdziekolwiek istnieje. KMS, czyli Klub Matek Swatek to miejsce w którym 4 dorosłe kobiety, matki dzieciom i babki wnukom, spotykają się i działają by pomóc innym kobietom swojego pokroju w znalezieniu 'księżniczek' i 'książąt' dla swoich dzieci. Tym razem do właśnie Ania staje się ich 'celem'.

Ewa Stec napisała kolejną całkiem przyjemną w odbiorze książkę, choć nie powiem by mnie ona powaliła na kolana lub pozostawiła jakąś ochotę na więcej 'tu i teraz!'. Wiem również, że do niej nie wrócę, ale pomimo to, po inne książki autorki, gdy nadarzy się okazja z przyjemnością sięgnę. "Klub Matek Swatek" to lektura łatwa, prosta i przyjemna, ale nie obyło się bez wad. Pierwszą i najważniejszą jak dla mnie jest przewidywalność fabuły, czyli fakt, że czytelnik domyśla się kim tak naprawdę jest 'czarny charakter' powieści oraz jak mogą przebiegać i do czego doprowadzić kolejne działania pań z KMS-u. Przyczepić można się również do poczucia humoru bohaterów czy zabawnych sytuacji, które czasami po prostu są niewypałami. Na szczęście jednak częściej podczas lektury tej książki zdarzało mi się w głos śmiać niż z niesmakiem zastanawiać o co chodzi w tym co właśnie przeczytałam. Z chęcią przyczepiłabym się również do kilku niedociągnięć jeśli chodzi o samą fabułę książki i o sytuacje, które wydają mi się co najmniej naciągane na jej potrzeby, ale nie chcę wyjść na  całkowitą pesymistkę i dlatego zostawiam to Waszej ocenie:)

Podsumowując, z przyjemnością powiedzieć stwierdzić, że "Klub Matek Swatek" jako przedstawiciel kategorii 'zabawny kryminał z romansowym wątkiem w tle' lub jak kto woli 'zabawny romans z kryminalnym wątkiem w tle' broni się bardzo dobrze. Pomimo swoich kilku wad książka ta uprzyjemni czas, czasem wywoła w nas wybuch śmiechu, czasem pozwoli spojrzeć na czyjeś problemy z innej perspektywy. Dobra na wieczór:)


E. Stec, Klub Matek Swatek, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010, s.394.

2012-03-24

"The Help".

Z powodu swojego uwielbiania dla książki, którą przeczytałam już prawie dwa lata temu, wzbraniałam się przed tym filmem rękami i nogami. Wzbraniałam się, ale dziś uległam. I co? I jednak mały zawód... Nie dorównuje pierwowzorowi.




2012-03-21

Nieznane zapiski Magdaleny Samozwaniec, czyli "Z pamiętnika niemłodej już mężatki".

Mam słabość do Kossaków! Zauważyłam to już jakiś czas temu, najpierw czytając "Kartki z pamiętnika młodej mężatki" Magdaleny Samozwaniec, później "Był dom..." Anny Szatkowskiej (wnuczki Tadeusza Kossaka i córki Zofii Kossak), a teraz podczas lektury "Z pamiętnika niemłodej już mężatki", która to książka również wyszła spod ręki Magdaleny Samozwaniec. Ta niezwykle uzdolniona rodzina w jednym czasie wzbudza moją sympatię i jakąś dziwną zazdrość  i muszę przyznać, że bardzo mi oba te odczucia odpowiadają:) Po lekturze "Z pamiętnika niemłodej już mężatki" z tym większą przyjemnością czekam na lekturę wspomnień, które Magdalena Samozwaniec zawarła w książce "Maria i Magdalena", a która to czeka już na mnie w Polsce, a później na kolejne, które napisała ta właśnie autorka lub każdy inny członek rodziny Kossaków.




Już w przedmowie dowiadujemy się od Rafała Podrazy, który powyższą książkę opracował, że zawarte w niej teksty zostały znalezione przez niego samego w formie spisanych, ale nieuporządkowanych kartek A4. Czytając dalej, autorka wyjaśnia nam, że te wspomnienia są wynikiem prośby jednego z redaktorów, który spotkawszy ją kiedyś na korytarzu spytał, czy ona sama pamięta coś jeszcze co nie zostało przez nią opisane w "Marii i Magdalenie" a czym mogłaby się podzielić. Tym właśnie sposobem okazuje się, że "Z pamiętnika niemłodej już mężatki" można traktować jako uzupełnienie tamtej właśnie książki, choć nie tylko. Prócz samych wspomnień i gawęd znajdują się tutaj bowiem jeszcze teksty, które można nazwać felietonami, na temat mody (dawnej i teraźniejszej autorce, czyli prawdopodobnie lata 60'te czy początek 70'tych), kina i aktorów, kobiet i ich zmieniającej się roli w społeczeństwie czy też wychowywania dzieci. Wszystkie te teksty zostały napisane przez Madzię z humorem, sentymentem, ale również w zgodzie z własnym sumieniem i zdaniem. Szczególnie ciekawie czyta się jej tekst o wychowywaniu dzieci czy ten dotyczący kobiet, w którym znaleźć można między innymi taki cytat:

"Z mężczyzną należy obchodzić się jak z ptaszyną: nasypać jedzenia i nie płoszyć! A jeśli nie chcecie zostać na stare lata same, pamiętajcie, że zamiast zrządzić mężowi nad głową, zróbcie mu karczemną awanturę. Nigdy też nie mówcie, ze najbrzydsze z waszych dzieci podobne jest do niego, a kiedy wraca z pracy, pozwólcie mu milczeć i spokojnie czytać gazetę. Poza tym, moje drogie, starajcie się być jego adwokatem, a nie... sędzią śledczym. I pamiętajcie, że wasza własne przyjaciółka zaszkodzi wam więcej w małżeństwie niż jego. I najważniejsze, przy innych kobietach nie mówcie do niego ironicznie:
- Ty i temperament..."

Jeśli chodzi o typowo wspomnieniową część książki to bardzo podoba mi się sposób w jaki Magdalena Samozwaniec pisze o swojej ukochanej starszej siostrze Lilce, z którą żyła w wielkiej symbiozie przy tym regularnie się kłócąc i godząc. Największe jednak wrażenie zrobiły na mnie jej opisy Tatki - Wojciecha Kossaka. Magdusia kochała swojego Tatkę miłością wielką i bezwarunkową, sama również była jego ulubienicą (Maria Pawlikowska - Jasnorzewska była natomiast dumą Mamidła) i to się czuje. Magdalena pisze o ojcu z wielką miłością i przyznaję, że nie sposób się nie wzruszyć w momencie gdy opisuje go jako starego umierającego człowieka, który jeszcze próbuje malować...

"Z pamiętnika niemłodej już mężatki" czyta się błyskawicznie i z niegasnącą przyjemnością. We mnie samej wzbudziła ona tym większy apetyt na lekturę "Marii i Magdaleny" i "Zalotnicy niebieskiej", która to książka skupia się na osobie Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej, a której powstanie Magdalena Samozwaniec zapowiada w opisywanej przeze mnie dzisiaj książce. Jak już wspomniałam na początku ja sama jestem zafascynowana dziejami tej rodziny, tym talentem wędrującym przez pokolenia i ich uprzywilejowanym życiem, które przecież wymagało ogromu pracy. Kossakowie skutecznie pobudzają moją wyobraźnię i tego będę się trzymać!:)


M. Samozwaniec, Z pamiętnika niemłodej już mężatki, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, s.230.

2012-03-20

"Zaklęci w czasie" Audrey Niffenegger.

"Zaklęci w czasie" to jedna z tych książek, od których nie oczekuje się nic więcej jak tylko miłej rozrywki i sposobu na relaks. Z tych właśnie prostych powodów książka ta wylądowała na jednej z moich półek. Wiedziałam, że przyjdzie taki czas kiedy będę miała ochotę na lekturę powieści lekkiej i łatwej w odbiorze, która przy okazji sprawi mi trochę przyjemności i pozwoli się rozluźnić. Nie bez znaczenia był również fakt, że wcześniej zobaczyłam niezły film "The time traveler's wife" nakręcony na jej podstawie. 
Po lekturze "Zaklętych w czasie" z przyjemnością stwierdzam, że dostałam od tej powieści wszystko to czego oczekiwałam. Było miło:)




"Zaklęci w czasie" to pokrętna historia miłości Henry'ego i Clare. Ciężko określić kiedy tak naprawdę on, podróżnik w czasie, poznaje ją, dziewczynę z dobrego domu. Ich pierwsze spotkanie odbywa się bowiem dwa razy: dla niej przypada ono na czas gdy ona ma 6 lat a on 36, dla niego gdy on ma 28 a ona 20 lat... Faktem jest, że Henry i Clare są sobie przeznaczeni i że w walce o swoją miłość i w miarę normalne życie będą musieli wiele poświęcić, wiele przeżyć i wiele przeczekać. Na ile bowiem można liczyć od mężczyzny, który wbrew własnej woli potrafi zniknąć, gdy jego żona traci dziecko, lub gdy wcześniej będąc jego narzeczoną przygotowuje się do ślubu, na ile można polegać na mężczyźnie, który podróżuje w czasie do miejsc i lat, gdy żył w związku z inną kobietą, ile można oczekiwać od człowieka, który jest niewolnikiem własnego ciała i czasu?

Ponieważ powieść składa się z niezliczonej ilości rozdziałów, z których każdy to inna podróż w czasie Henry'ego, inne spotkanie kochanków, inne miejsce i czas, inny wiek obojga, trudno o niej pisać. Wręcz niemożliwym wydaje mi się sklecenie w miarę czytelnego opisu fabuły tej książki, dlatego też tego nie zrobię. To o czym warto jednak wspomnieć to fakt, że "Zaklęci w czasie" to romans, dramat i tzw. paranormal (?, nie czytam to nie wiem czy terminu użyłam właściwie:P) w jednym, czyli 'dla każdego coś dobrego'. Mnie osobiście najbardziej urzekły te rozdziały, które bezpośrednio dotyczyły związku Henry'ego i Clare, pozostałe nie są mi do szczęścia potrzebne i dlatego tym bardziej byłabym za skróceniem książki. Wydaje mi się, że jak na tego typu powieść, ponad 600 stron to zdecydowanie za wiele, niektóre rozdziały bowiem nie tylko nic do powieści nie wnoszą, ale wręcz drażnią, tzw. 'lanie wody' nigdy nie jest wskazane. Poza tym jednym minusem, uważam jednak, że książka się broni i doskonale spełnia funkcję jaka została jej nałożona przez autorkę. To by było na tyle:)


A. Niffenegger, Zaklęci w czasie, Wydawnictwo Nowa Proza, Warszawa 2009, s.636.

2012-03-16

Niezwykłe dzieje rodziny Bronte, czyli "Na plebanii w Haworth" Anny Przedpełskiej - Trzeciakowskiej.

Zastanawiam się jak to się stało, że sięgnęłam po książkę Anny Przedpełskiej - Trzeciakowskiej "Na plebanii w Haworth"? Przyznaję bowiem, że nigdy fanką twórczości sióstr Bronte nie byłam i chyba nigdy nią nie zostanę. Do tej pory przeczytałam jedynie "Dziwne losy Jane Eyre" autorstwa Charlotte Bronte i bardzo prawdopodobne, że na tym poprzestanę. Po "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte nie sięgnę na pewno, nie lubię odczuwać lęku czy niepokoju podczas lektury, zwłaszcza tych wynikających z szaleństwa czy tajemniczości bohaterów, które to odczucia w pewnym stopniu dały mi się we znaki już w "Dziwnych losach Jane Eyre", a które to przecież dopiero w "Wichrowych wzgórzach" dochodzą w pełni do głosu. Co do książek, które wyszły spod ręki Anne Bronte, to mam do nich podobny stosunek i obawiam się ich atmosfery. Książki sióstr Bronte po prostu nie są dla mnie i przeczytana właśnie przeze mnie biografia tylko potwierdza moją opinię.

A biografia jest porywająca! 
Jeśli mam być szczera muszę przyznać, że początkowo byłam przekonana iż książki nie skończę czytać, a to dlatego, że pierwsze 40 czy 50 stron nie zapowiadało mi tak fascynującego rozwinięcia. Z tego właśnie powodu, trochę znudzona niezbyt atrakcyjnym początkiem swoją jej lekturę na jakiś czas zawiesiłam... Dwa dni temu zdecydowałam, że 'wezmę byka za rogi' i do "Na plebanii w Haworth" wróciłam. Tym razem wsiąkłam na dobre o czym świadczy fakt, że pozostałe 450 stron przeczytałam w niecałe dwa dni!:)




Postanowiłam sobie, że pisząc o "Na plebanii w Haworth" będę jak najmniej starała się wspominać o opisanych w niej faktach z życia sióstr Bronte. Napiszę Wam więc o czymś innym. 
Pamiętam czas, gdy czytałam "Dziwne losy Jane Eyre" (nie miałam wtedy jeszcze bloga, więc nie podzieliłam się z Wami swoimi odczuciami co do tej książki, ale mniejsza z tym:P). Cały czas podczas jej lektury czułam jakiś niepokój z niej płynący, jakiś mrok i tajemnicę, które nie pozwalały mi się od tej książki uwolnić. Nie wiedziałam wtedy nic, ani o życiu Charlotty Bronte, ani o losach jej młodszych sióstr i brata i dlatego właśnie mroczność tej książki wydawała mi się tak bardzo pociągająca i odpychająca w tym samym czasie. Po skończeniu "Dziwnych losów Jane Eyre" wiedziałam i do tej pory jestem o tym przekonana, że do tej powieści już nie wrócę. Nie o tym jednak chcę pisać. Chcę napisać o tym jak biografia autorstwa Anny Przedpełskiej - Trzeciakowskiej otworzyła mi oczy na życie rodziny Bronte i jak bardzo pozwala ona na zrozumienie prawdopodobnie wszystkich powieści, które zostały napisane przez Charlottę, Emilię czy Annę. Nie sądzę, by inna książka w równie wyczerpujący sposób była w stanie wyjaśnić to w jaki sposób ich życie wpłynęło na ich twórczość. A przecież wpływ ten był ogromny, niezaprzeczalny i nieunikniony! Siostry, które prawie całe swoje życie spędziły w murach plebanii w Haworth, które prowadziły drugie, równoległe życie w świecie wyobraźni, które od najmłodszych lat otoczone były tragedią, śmiercią i świadomością nieuniknionego, w końcu które wolne chwile spędzały na dzikich wrzosowiskach nie mogły pisać powieści w stylu Jane Austen czy Elizabeth Gaskell, to nie byłyby one!!! 

Po przeczytaniu "Na plebanii w Haworth" w moim umyśle zbudził się niemały podziw dla wszystkich trzech sióstr, których życie nigdy nie rozpieszczało, które były tak bardzo nieprzystosowane do życia w społeczeństwie i poza plebanią, a które pomimo wszystko umiały o siebie zawalczyć i nadać swojemu życiu dodatkowy sens! Ta wyczerpująco napisana biografia, to umiłowanie Anny Przedpełskiej - Trzeciakowskiej do szczegółów z życia swoich bohaterek, ta umiejętność łączenia faktów w jedną całość sprawiają, że "Na plebanii w Haworth" staje się pasjonującą lekturą czy się tego chce czy nie i czy się tego oczekiwało czy nie! Ja sama, podkreślam jeszcze raz, jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki i tego, że odnalazłam w niej ducha powieści "Dziwne losy Jane Eyre", obecny tam niepokój towarzyszył mi również podczas całej lektury tej biografii! Polecam ją zarówno fankom twórczości Charlotty, Emilii czy Anne Bronte, ale również tym, którzy tak jak ja za ich powieściami nie przepadają, bo ich życie to kolejna niepisana, ale fascynująca powieść.

Na koniec chciałam się z Wami podzielić cytatem, który w bardzo trafny sposób podsumowuje wszystkie siostry zarówno jeśli chodzi o ich stosunek do pisarstwa, jak i pośrednio do samego życia:

"Dla Emilii sztuka była manifestacją jej wewnętrznych doświadczeń, dla Anny była aktem wiary, dla Charlotty stała się zawodem."


A. Przedpełska - Trzeciakowska, Na plebanii w Haworth, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2010, s.510.

2012-03-13

(Nie) prosta historia o miłości. Piękne "Like crazy"!

Wielką furorę ostatnio na blogach robiła książka i film "One day". Ja sama film zobaczyłam, ale fanką się nie stałam. Teraz wiem dlaczego: czekałam na "Like crazy"! Nie pierwszy raz okazuje się bowiem, że nie trzeba 'budować' filmu na podstawie bestsellerowej książki, by był on piękny, romantyczny i przy tym do bólu realny. Nie wiem jak Wy, ale ja przy całej swojej sympatii dla wielu Hollywoodzkich dzieł filmowych, czasami, coraz częściej mam ochotę na powiew filmowej świeżości, niesztampowości i na odmienne od Hollywodzkiego spojrzenie na miłość. "Like crazy" właśnie to wszystko mi zagwarantowało i pomimo, że w temacie miłości na odległość i spotkań zakochanych po długich okresach rozłąki w jakiś sposób staje w jednej grupie z "One day", ja gdybym miała wybierać, bezwarunkowo i niezaprzeczalnie zawsze wybrałabym "Like crazy"!






Anna jest Angielką, Jacob Amerykaninem. Poznają się w collegu i zakochują w sobie jak szaleńcy. Niestety rzeczywistość daje o sobie znać i nadchodzą wakacje podczas których Anna powinna wyjechać ze Stanów Zjednoczonych ponieważ jej studencka wiza traci ważność. Oboje decydują, że Anna wyjedzie a po wakacjach wróci do Stanów z wizą turystyczną. W ostatniej jednak chwili dziewczyna postanawia zostać na wakacje razem z Jacobem, a do Anglii polecieć tylko na rodzinne wesele. Gdy Anna wraca nie zostaje jednak wpuszczona do Stanów Zjednoczonych w związku z tym, że wcześniej złamała prawo wizowe i nie wyjechała kiedy miała przykazane. Związek Anny i Jacoba wstępuje w całkiem nowy, skomplikowany etap mierzony telefonami i rzadkimi wizytami Jacoba w Anglii, a także zastępczymi związkami z innymi ludźmi...

Ten prosty w swojej treści film to gama emocji, które rządzą każdym związkiem (nie tylko tym na odległość, choć tutaj są one wielokrotnie zmultiplikowane i nawarstwione). "Like crazy" to pięknie pokazana historia miłości, która walczy o siebie i nie chce odpuścić. Nie jest to jednak przy tym przesłodzone dzieło filmowe, ale bardzo realny obraz tego jak życie może się skomplikować. 
Mnie ten film porwał. Dodatkowo do tej pory pozostaję pod wrażeniem jego 'sundace-owości' jak nazywam filmy, które pokazywane były na festiwalu w Sundance (ten zdobył tam dwie nagrody w roku 2011) i które niosą ze sobą bardzo specyficzny klimat i takie prawie dziewicze spojrzenie na problem, użycie kamery i pokazanie historii. Atutem jest również to, że w filmie wystąpiła para praktycznie nie znanych szerszej publiczności aktorów, którzy sprawdzili się doskonale w powierzonych im rolach. O, i nie mogę zapomnieć o muzyce, która od wczoraj mnie prześladuje! Polecam!!!


2012-03-12

Pod wrażeniem...

Piękne, urzekające, proste filmy wciąż powstają. Jestem po ogromnym wrażeniem... Jutro więcej na ten temat, dzisiaj mały appetizer:)


2012-03-11

"Rynek w Smyrnie" - zbiór opowiadań Jacka Dehnela.

Cieszę się, że przeczytałam "Rynek w Smyrnie"..... dopiero teraz. Zdaję sobie sprawę, że gdybym sięgnęła po zbiór tych opowiadań zanim w moje ręce trafiła "Lala", zanim zaczęłam śledzić blog Tajny Detektyw! i zanim z taką przyjemnością zaczęłam czytać felietony Dehnela w Polityce, prawdopodobnie nie sięgnęłabym po nie teraz. Niestety "Rynek w Smyrnie" nie do końca spełnił moje oczekiwania, czegoś mi w tej książce brakowało i dodatkowo do tej pory nie mogę znaleźć wspólnego czynnika, który łączyłby w jedno zawarte w niej opowiadania...




W zbiorze znajduje się 6 całkowicie różnych od siebie opowiadań, nie łączy ich ani tematyka, ani czas i miejsce, ani ludzie, ani wrażenie jakie po sobie zostawiają, chyba jedynie styl jakim zostały napisane przypomina o tym, że wyszły spod ręki jednego pisarza. Ja sama fanką opowiadań nie jestem i choć powoli się do nich przekonuję (polecam jeszcze raz bardzo dobre "Imigracje" Kai Malanowskiej), te zawarte w książce "Rynek w Smyrnie" mi w tym nie pomogły. Już pierwsze opowiadanie "Patrząc na Stromboli" zniweczyło moje oczekiwania względem tej książki (pomimo zaskakującego i jednak ujmującego zakończenia) i niestety okazało się, że im dalej tym gorzej. Kolejne trzy: "Rynek w Smyrnie", "Olaf Farbiarczyk" i "Sanctus sanctus sanctus" nie spodobały mi się w ogóle i szczerze mówiąc czytałam je bardzo, bardzo pobieżnie. Jedynymi, które przykuły moją uwagę są "Die Schöpfung" i "Filc". W pierwszym z nich, Michael pracownik techniczny w Operze Wiedeńskiej, dzięki swoim pieniądzom i znajomościom jest w stanie żyć w sześciopokojowym wiedeńskim mieszkaniu, nie ukrywając się zbytnio i mając możliwość obserwacji upadku świata, który znał. Ten oto zostaje stopniowo acz skutecznie zastępowany światem nowym, aryjskim, którego symbolem staje się młoda, blondowłosa śpiewaczka, zatrudniona w Operze Wiedeńskiej do odśpiewania partii anioła w wystawianym na scenie oratorium "Die Schöpfung". Dehnel pokusił się w tym opowiadaniu o przeciwstawienie osobie Michaela osoby Mieczysława Fejgina, Żyda walczącego o życie w getcie. Podoba mi się ten zabieg i sposób w jaki został wykorzystany by temu opowiadaniu dodać tzw. smaczku. "Filc" natomiast to dla mnie pełen ripost i opisów wstęp i przymiarka do "Lali".

Chcąc być w zgodzie ze sobą nie mogę Wam tego zbioru polecić, a już na pewno nie tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z "Lalą". Jeśli jednak uważacie się za fanów twórczości Dehnela i jesteście przekonani, że w każdym jego dziele znajdziecie coś wartego uwagi możecie zaryzykować. Pocieszająca jest zwłaszcza świadomość, że wszystkie opowiadania z "Rynku w Smyrnie" powstały jeszcze zanim "Lala" ujrzała światło dzienne :)

J. Dehnel, Rynek w Smyrnie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2007, s.240.

2012-03-08

Ki.

Od "Ki" oczekiwałam wiele, dobre recenzje bowiem i nagrody robią swoje i przyszły widz zaczyna podnosić swoje wyimaginowane wymagania względem dzieła. Dodatkowo to wiele mówiące hasło reklamowe: "Nie polubisz jej", które z jednej strony wzbudza ciekawość, ale z drugiej od razu nastawia widza negatywnie do głównej bohaterki. Nie spodobał mi się ten zabieg, ale hasło podziałało i wiedziona ciekawością kilka dni temu film zobaczyłam i do teraz nie wiem co o nim myśleć...






Ki czyli Kinga to takie swoiste tornado, które potrafi rozkręcić się do tego stopnia, że nie umie się już zatrzymać. Dziewczyna mieszka z Anto (jej chłopak Antoni) i Pio (synek Piotr), ale gdy na jej drodze pojawiają się kolejne problemy ze związkiem i pieniędzmi, Ki błyskawicznie wynosi się z mieszkania i przeprowadza do swojej przyjaciółki Dor (Dorota). Bezpośrednia w swoim zachowaniu i słowach Ki, wprowadza w uporządkowane i pedantyczne życie Dor i Miko (Mikołaj, współlokator Doroty) zamieszanie i swoiste ożywienie, a bo to dziecka przydałoby się jej przypilnować, a to do przedszkola podwieźć, a to 50 zł pożyczyć, a to poudawać narzeczonego...

Tak właśnie przedstawia się cały film, taki ciąg chaotycznych wydarzeń z życia Ki, w których dużo biegania, szarpaniny z życiem, zagubienia i wariactwa. Ki, za rolę której Roma Gąsiorowska zbierała i pochwały i nagrody, wbrew temu co mówi plakat reklamujący film nie   odstręcza widza, ale wręcz przeciwnie wzbudza litość pomieszaną ze zrozumieniem. To jej życiowe nieuporządkowanie i szaleństwo jakoś do mnie przemawia i czuję, że jest w tym filmie usprawiedliwione nieobecnością w jej życiu ojca i niesamowitą wręcz gamoniowatością chłopaka (to on jest tym, którego nie polubiłam:)). Ki moim zdaniem, pomimo, że świetnie zagrana przez Gąsiorowską, nie jest jakąś arcyciekawą postacią, ot pomyśleć można zwykła, tylko trochę bardziej zagubiona młoda Polka z wielkiego miasta, która walczy jak może o to, by to jej życie nie było całkiem do d... Wierzę, że takie było zamierzenie reżysera, ale niestety dlatego właśnie jest to film z gatunku tych, które się ogląda po to, by za chwilę o nim zapomnieć. 

Filmu ani nie polecam, ani nie odradzam. jeśli macie wolne 1,5 godziny możecie je z nim spędzić, ale fajerwerków nie oczekujcie:P Dobry, ale nie rewelacyjny.

2012-03-07

"Hugo".

Miało być bajkowo, w głowie powstawał już scenariusz w którym lata później pokazuję ten film swoim dzieciom... Było nudno, nawet bardzo. Nie polecam, od Scorsese oczekuję dużo więcej.
Dogłębnej recenzji nie będzie z nudów wywołanych przez film i lenistwa własnego.




2012-03-05

I'm ecstatic, czyli fanka obdarowana!

Co Waszym zdaniem jest najlepszym niespodziewanym prezentem dla fanki pewnego rockmana, który przypadkiem ostatnio wydał swoją biografię??? Ja wiem. Zwłaszcza od dzisiaj, kiedy napisana przez Stevena Tylera książka "Does the noice in my head bother You?" trafiła w moje spragnione ręce... Amerykańcy wujkowie właśnie tak się czasami sprawdzają:)))



Ponieważ książka wprawiła mnie w niezwykły wprost stan zniecierpliwienia i podniecenia, jej recenzji możecie się spodziewać w najbliższym czasie. Plan wygląda tak, że zacznę jej lekturę dopiero po skończeniu jednej z trzech obecnie czytanych przeze mnie książek (staram się nie czytać więcej niż 3 książki naraz), ale z drugiej strony to jest tylko plan. Mogę nie być w stanie się jej opierać przez tak długi czas:P Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! Happy, happy, happy:)))

2012-03-03

Marilyn Monroe "Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy".

"Oh damn I wish that I were
dead - absolutely non existent - 
gone away from here - from
everywhere but how would I
There is always bridges - the Brooklyn
bridge -
But I love that bridge (everything beautiful from there
and the air is so clean) walking it seems
peaceful even with all those
cars going crazy underneath. So
it would have to be some other bridge
an ugly one and with no view - except
I like in particular all bridges - there's some-
thing about them and besides I've 
never seen an ugly bridge"




Książkę Marylin Monroe "Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy" dosłownie połknęłam w jeden wieczór i przyznaję, że zaskoczyło mnie to, bo raczej nastawiałam się na powolną lekturę, na dozowanie sobie jej fragmentów, skrawków. Nie dało się. Głównym tego powodem jest chyba fakt, że Marilyn, którą poznawałam podczas czytania tej książki tak dalece odbiegała od swojego medialnego wizerunku. Ta postać, którą wcześniej fascynowałam się jako gwiazdą kina, ikoną lat 50'tych i 60'tych, teraz pozwoliła mi siebie odkryć jako skomplikowaną, ale jednak piękną osobę ciągle walczącą z sobą o siebie...

Marilyn urodziła się w czerwcu (dwa dni przede mną:)) i jako zodiakalny Bliźniak całe swoje życie podkreślała, że czuje jakby żyli w niej "Jekyll and Hyde, two in one". Już sam ten fakt pozwolił mi jeszcze bardziej 'zbliżyć się' do jej osoby, bo sama jestem spod tego znaku zodiaku, sama zawsze wszystkim powtarzam, że nie ma mnie jednej, że żyją we mnie dwie całkowicie różne od siebie osoby, z których tylko jedna jest tą znaną wszystkim.
W przypadku Marilyn tą znaną jej twarzą była pewna swojej wartości, radosna, wzbudzająca pożądanie i zazdrość kobieta, która miała wszystko. Dzięki tej książce poznajemy drugą stronę Marilyn, kobiety niesamowicie wrażliwej, niepewnej, nie radzącej sobie z przeszłością, która ciągle ma wpływ na jej życie, nie wierzącej w swój talent i możliwości a przy tym kochającej poezję i niesamowicie oczytanej (jej biblioteka domowa liczyła ponad 400 tytułów (w tym "Ulisses" Joyce czy 6-tomowa biografia Lincolna), a mimo to Marilyn regularnie robiła sobie zdjęcia z książką w ręku, po to tylko by udowodnić, że jest nie tylko głupiutką, zabawną blondynką na ekranie, ale również inteligentną osobą poza nim).

Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, choć nie, to nie książka a Marilyn tak mną zawładnęła za jej pośrednictwem, że uznanie dostało się jej. Nie potrafię zbytnio o niej pisać, tym bardziej nie wydaje mi się tutaj potrzebne moje szczegółowe opisywanie zawartych w tej książce listów czy wierszy. Jeden z nich zamieściłam na początku tego posta, zrobił on na mnie niesamowite wrażenie. Ponieważ nie znam się na poezji, prawdopodobnie gdyby nie szczegółowa jego analiza na początku książki przeszłabym może nad nim obojętnie, a tak zatrzymałam się, przeczytałam nie raz i nie dwa i już wiem choć w części jaka była Marilyn i jak bardzo dramatyczny ten wiersz jest. Ta ikona potrafiła mówić, tylko tak niewielu chciało tak naprawdę jej słuchać...

"Żeby przeżyć, musiałaby być bardziej cyniczna lub przynajmniej bliższa rzeczywistości. Ona tymczasem była poetką, która na rogu ulicy próbuje recytować tłumowi wiersze, ten zaś zdziera z niej ubranie."
[A. Miller]


M. Monroe, Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy, Wydawnictwo Literackie, 2011, s.269.