2014-03-28

Agnieszka Osiecka "Dzienniki 1945 - 1950".

Oj, czytałam tą książkę i czytałam i skończyć nie mogłam. Dlaczego? Już piszę. 
"Dzienniki 1945 - 1950" to książka niesamowicie trudna do oceny, bo z jednej strony są to zapiski bardzo inteligentnej dziewczynki, ale z drugiej są to właśnie zapiski 13-letniej dziewczynki! Z tego też właśnie powodu czyta się tą książkę trudno. Tak jak czytelnik ma ochotę po raz kolejny natknąć się w niej na moment, w którym Osiecka zaskoczy go swoją dojrzałością myślenia, tak męczy przekopywanie się przez dziesiątki stron, na których autorka opisuje kolejne mecze siatkówki, kolejne zgrupowania drużyny pływackiej, kolejne lekcje czy dziewczęce rozważania na temat chłopców typu "tego kocham, a tego lubię, a ten mnie kocha, a ja jeszcze nie wiem co z nim zrobić". Tak bardzo zatem jak czekałam na tą książkę, tak bardzo ćwiczyła ona później moją wytrwałość w postanowieniu jej przeczytania. Nie było łatwo. 




"Dzienniki 1945 - 1950" to tak naprawdę głównie zapiski z lat 1949 - 1950, kiedy to Agnieszka Osiecka bardzo solidnie prowadziła kolejne dzienniki. Wszystkie one pisane były pod przybranym imieniem i nazwiskiem: Bożena Ostoja. Z roku 1945 w książce znajdują się tylko trzy krótkie wpisy, do powstania których przyczynił się głównie fakt, iż Agnieszka otrzymała w prezencie bożonarodzeniowym pamiętnik. Dziennik z 1945 roku to zatem jeden wpis z 27 grudnia, jeden z 28 i jeden z 1 i 2 stycznia. Później następuje trzyletnia przerwa i wracamy do czytania w roku 1949 kiedy Agnieszka ma 'już' 13 lat i zaczyna prowadzić bardzo staranne, regularne zapiski ze swojego codziennego życia. Czytelnik otrzymuje zatem ponad 400 stron dzienników obejmujących swoim zakresem półtora roku z życia 13-letniej dziewczynki. Co to oznacza? Po pierwsze, że Agnieszka była bardzo sumienną osóbką, która z niezwykłą wprost starannością relacjonowała w swoich dziennikach to co na co dzień ją spotykało, po drugie, oznacza to, że czytelnik z łatwością może polec w walce z tymi zapiskami, które niestety w większości są bardzo do siebie podobne. Łatwo sobie przecież wyobrazić, że życie trzynastoletniej dziewczynki nie obfitowało w niezwykłe sytuacje, ciekawe znajomości czy trudne wybory. Ot, szkoła, przyjaciółki, chłopcy i zajęcia pozaszkolne. Muszę to niestety napisać: nudno. No kurcze nudziło mi się, gdy po raz kolejny przerabiałam wyniki Agnieszki w pływaniu czy bieganiu, gdy po raz kolejny czytałam co brali na takiej a takiej lekcji, czy gdy po raz kolejny głównym bohaterem dziennika stawał się Jerzy, którego Agnieszka raz nie lubi, raz jest jej on obojętny a raz go kocha. I ratowało mnie tylko to, że powtarzałam sobie ciągle w głowie: to jest pamiętnik 13-latki!

Żebyście jednak sobie nie pomyśleli, że przy czytaniu "Dzienników" było mi tylko źle, muszę do tego garnka dziegciu dodać jednak łyżkę miodu :) Kilka razy bowiem mnie ta książka zaskoczyła, albo lepiej powiedzieć, że zaskoczyła mnie sama Agnieszka. 13-letnia Osiecka była naprawdę bardzo inteligentną dziewczyną i przyznaję, że nie raz i nie dwa, za jej sprawą, pomyślałam o sobie 13-letniej jako o infantylnym dziecku! Nigdy wcześniej tak o sobie nie myślałam, raczej byłam dziewczynką mądrą i grzeczną, ale czytając wywody i przemyślenia Agnieszki nie mogłam oprzeć się takiemu właśnie zastanawianiu się nad sobą z przeszłości. Ile jest bowiem 13-latek, które z takim zaparciem rozmyślają nad samą sobą i swoimi poglądami na życie i jego przymioty?


"Sama nie wiem, dlaczego ja jeszcze nie mam żadnych zapatrywań ani charakteru (nawet politycznych). Jeśli chodzi o wiarę, to w ogóle nie wiem, czy wierzę, czy nie, a o ile tak, to w jaki sposób i do jakiego stopnia? Gdzie się kończą klerykalne bzdury, a zaczyna wiara i prawdziwa religia? Czy możliwa jest moralność bez wiary w karę śmierci? Czy istnieje sumienie bez mistycznego płaszczyka?" /s.226/  

Agnieszka ma również bardzo celne spostrzeżenia na wiele tematów ją dotyczących. W swoich dziennikach jest bardzo szczera, krytycznie patrzy na swoich rodziców, zwłaszcza matkę, która wzbudza w niej litość, nie stroni od oceniania swoich koleżanek i potencjalnych kandydatów na chłopaka, szczerze pisze o swoich przyjaciółkach, którym nie raz dostaje się za to, że są ciągle zbyt dziecinne i zainteresowane głupotami. 
Co bardzo podobało mi się w "Dziennikach" to fakt, że można w nich zauważyć zalążki przyszłej poetki i autorki najpiękniejszych polskich tekstów. Młodziutka Osiecka ma dar pisania i to widać, na przykład po jej opisach przyrody czy zachowań pogody, które są piękne po prostu i tylko szkoda, że to są właśnie te momenty w książce, których trzeba się doszukiwać, bo niestety giną one pod ciężarem słów opisujących monotonne życie codzienne.

Cieszę się, że mam tą książkę na półce, aczkolwiek nie mogę się doczekać momentu gdy przyjdzie mi wreszcie czytać dzienniki Agnieszki Osieckiej dorosłej. Niestety ta ich część mnie trochę rozczarowała (chyba oczekiwałam od wydawcy jakiegoś okrojenia tych dziecięcych dzienników) i trochę żyję w strachu, że zanim doczekam się zapisków Osieckiej dorosłej to zdążę się już do nich zniechęcić, bo skoro półtora roku dzienników młodej nastolatki zajęło ponad 400 stron to ile będę jeszcze musiała podobnych stronic przeczytać, zanim zrobi się naprawdę ciekawie? Trochę wątpię w sens wydawania tych pamiętników młodej Agnieszki, choć wiem, że w zamyśle miało to chyba pokazać czytelnikom proces kształtowania się poetki... No nic, powiedziałam A to pewnie dociągnę do Z :P


A. Osiecka, Dzienniki 1945 - 1950, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, s.494.

2014-03-22

Mało mi! "Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej.

"Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej to jedna z tych książek, które mogłabym czytać w nieskończoność. Książka ta określana jest mianem zbioru opowiadań, choć przyznaję, że nie do końca mnie takie o niej myślenie przekonuje. Pomimo, że rozdziały nie są, poza osobami bohaterów, ze sobą powiązane i czasami pomiędzy jednym a drugim obrazem z życia Wiolki (głównej bohaterki tej ksiażki) mija kilka miesięcy czy lat, czyta się ją jednak jak jedną, nierozerwalną całość. Dla mnie zatem bardziej niż zbiorem opowiadań jest ta książka powieścią. Poruszającą powieścią - opowieścią o dojrzewaniu pewnej dziewczyny ze wsi Hektary. Warto zaznaczyć, że stąd właśnie wziął się tytuł książki Wioletty Grzegorzewskiej, guguły bowiem to cierpkie, niedojrzałe owoce (szczerze mówiąc do momentu zetknięcia się z tą książką nie miałam o tym pojęcia).




Gdy poznajemy Wiolkę, ta ma kilka lat i właśnie poznaje swojego ojca, który dotąd siedział w więzieniu za uchylanie się od służby wojskowej. Są lata 70-te, głęboki PRL. Życie Wiolki toczy się gdzieś pomiędzy domem, szkołą a kościołem, pomiędzy wiejskimi zabobonami a wiarą katolicką, pomiędzy ciemnotą i brakiem podstawowej wiedzy na temat procesu zwanego dojrzewaniem a brutalną, szybką nauką młodej dorosłości: Wiolka nie wie co się z nią dzieje, gdy zaczyna krwawić, ale gdy idzie do lekarza z powodu anemii ten bez większych ceregieli każe jej wziąć swój członek do ręki. Tak właśnie dziewczyna uczy się dorosłości. "Guguły" to jednak nie tylko opowieść o tej najbardziej widocznej, fizycznej wręcz przemianie, która wiąże się z dorastaniem. Grzegorzewska pisze również o tym dojrzewaniu związanym z odkrywaniem czym jest strata, rozczarowanie, kłamstwo czy wstyd, czy też z jakim poświęceniem lub wyrzeczeniami wiąże się zgodne lub nie współistnienie z innymi ludźmi. Wszystko to opisane w tak sugestywny, bezpośredni i obrazowy sposób, że nie sposób się w "Gugułach" nie zaczytywać. Podoba mi się, że te 'notatki z życia', czy jak kto woli, opowiadania są tak proste, zwyczajne, niby banalne, a jednak z łatwością można się w nich doszukać głębszego sensu, przekazu. Podoba mi się, że przedstawione postacie są tak bardzo realne, że można w nich idnaleźć kawałek siebie lub swoich znajomych. 

"Guguły" napisane są tak, że można je sobie czytać jak zbiór opowiadań, czyli po jednym, po dwóch za jednym razem (wyrywkowo nie polecam bo jednak akcja w tej książce jest linearna). Można, aczkolwiek ja czytałam ją niemal bez przerwy, nie mogłam się oderwać i z rozczarowaniem doczytałam do końca, bo szczerze mówiąc nie obraziłabym się gdyby tej książki było dwa, jeśli nie trzy razy więcej! Świetna :)


W. Grzegorzewska, Guguły, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s.96.

2014-03-18

"12 opowieści żydowskich" - Anka Grupińska.

"12 opowieści żydowskich" to dość specyficzna książka. Jak już wskazuje sam tytuł, autorka umieściła w niej 12 opowieści polskich Żydów, które zostały wybrane spośród dziesiątek innych, zebranych w ramach dwóch projektów historii mówionej prowadzonych w latach 2003 - 2012. Po przeczytaniu tej książki chciałoby się rzec: na szczęście zdążyła. Czytając bowiem kolejne opowieści dowiadujemy się, że większość z rozmówców już nie żyje, co wiąże się z tym, że ich relacje dotyczące życia Żydów w przedwojennej, wojennej i powojennej Polsce stają się z każdym dniem, miesiącem czy rokiem coraz bardziej wyjątkowe. Umarł tamten świat a teraz umierają ostatni z tych, którzy go jeszcze pamiętają.




Jak to w tego typu publikacjach bywa najczęściej, wybór 12 osób z wielu innych odbywać musiał się wedle jakiegoś klucza. W książce Anki Grupińskiej chodziło chyba po pierwsze o to, by był to przekrój żydowskiego społeczeństwa przedwojennego, czyli by czytelnik na jej łamach mógł spotkać osoby reprezentujące różne wartwy społeczne, o różnym wykształceniu, różnym stopniu zasymilowania, pochodzące z różnych miejsc czy mające różny stosunek do religii. Drugim wyznacznikiem, który podkreśla sama autorka jest fakt, że każda z tych osób po zakończeniu II Wojny Światowej zdecydowała się zostać w Polsce, co dla wielu z nich nie było łatwe.

Pomimo, że rozmówcy są tak różni, z ich opowiadań wysnuwa się bardzo spójny obraz przedwojennego współistnienia ze sobą społeczeństw polskiego i żydowskiego. Okazuje się, że pomimo narastającego w Europie i Polsce antysemityzmu, czasy przedwojenne charakteryzowała jednak harmonia wspólnego życia Żydów i Polaków. Oczywiście ten obraz ulega różnym wychyleniom w jedną lub drugą stronę, w zależności od tego czy 'słuchamy' opowieści osoby ze wsi, która z Polakami miał sporadyczny kontakt, a jej znajomość języka polskiego ograniczała się do kilku słów, czy z osobą pochodzącą z zasymilowanej mieszczańskiej, dobrze prosperującej rodziny, w której bycie Żydem było niemalże wspomnieniem jako że jej członkowie identyfikowali się głównie jako Polacy. 

Już od pierwszych stron książki czytelnik widzi, że zarówno autorka, która rozmowy prowadziła i nimi kierowała, jak i jej bohaterowie, którzy w opowiadaniu akurat o tej części swojego życia czuli się chyba najbardziej komfortowo, najwięcej czasu poświęcili na wspominanie czasów przedwojennych. To ta część życia książkowej 12-stki stanowi jakoby oś tej książki. To co działo się w czasie i po wojnie często opowiedziane jest dużo bardziej lakonicznie, szybko, pobieżnie. Tak jakby to był tylko dodatek, bo prawdziwe życie było zanim nad Europą zapanowała ciemność. Wojna natomiast przyniosła ze sobą inne życie, nie do końca prawdziwe, spędzane na ukrywaniu się, wiecznym uciekaniu, wiecznym strachu, który po wojnie nie do końca opuścił bohaterów tej książki. Chyba dlatego część z nich została przy swoich przybranych, nieżydowskich imionach i nazwiskach, przy swojej nowej, nabytej tożsamości. Dla niektórych żydowskie pochodzenie stało się najgłębiej skrywanym sekretem, który nieśmiało wyjawiali w odpowiednich momentach członkom swoich rodzin.

Tak naprawdę w przypadku tej ksiażki nie można mówić o jakiejś jej wartości literackiej, tym razem chodzi bowiem o coś innego. Chodzi o zatrzymanie na chwilę zegara, o wartość emocjonalną jaką niosą ze sobą wspomnienia, o pamięć, która pomimo, iż po tak długim czasie zawodzi nadal chowa w sobie obrazy tamtego świata. Dlatego też nie ma sensu zwracanie uwagi na to, że niekiedy przedstawione opowieści są bardzo 'poszarpane', że składają się w dużej mierze z pojedynczych, luźno połączonych ze sobą obrazów. Nie to przecież jest tutaj najważniejsze. Ważna jest ich prawdziwość, ważna jest szczerość rozmówców, którzy nie raz i nie dwa w swoich opowieściach potwierdzają stereotypy istniejące na temat przedwojennego życia Żydów w Polsce, jak np. lewicowskie, komunistyczne poglądy większości z nich.

Mnie osobiście czytanie tej książki przywodziło na myśl film "Po-lin. Okruchy pamięci", który widziałam kilka lat temu. Atmosfera "12 opowieści żydowskich" i sposób w jaki jej rozmówcy mówili o swojej i nie tylko swojej przeszłości przypominały mi atmosferę tego właśnie filmu, w którym pojedyncze obrazy, fragmenty filmów opatrzone pełnym emocji komentarzem składają się na piękną całość. Tak jest również w przypadku tej książki. Cieszy mnie, że ona powstała.


A. Grupińska, 12 opowieści żydowskich, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s.365.

2014-03-16

Niedokończona opowieść, czyli o tym jak czytałam "Zgubionych" Charlotte Rogan.

Co za okropna, okropna książka od której nie można się oderwać! Chyba nigdy jeszcze nie czytałam powieści, która w ten sposób by na mnie oddziaływała. Takiej, która z jednej strony niesamowicie pociaga a z drugiej sprawia, że w mojej głowie kiełkuje co rusz myśl, by to czytanie zakończyć jak najszybciej, by w tą opowieść nie brnąć głębiej, bo źle się to dla mnie skończy. Wymęczyła mnie ta książka emocjonalnie do tego stopnia, że pomimo, iż chciałam czytać dalej postanowiłam tego nie robić. Nie skończyłam i chyba się z tego powodu cieszę, zwłaszcza, że swoją przygodę ze "Zgubionymi" skończyłam w takim momencie, po przekroczeniu którego prawdopodobnie budziły by mnie w nocy koszmary...




Charlotte Rogan w swojej powieści "Zgubieni" tak jakby wyjęła z mojej głowy mój największy strach, napisała o nim książkę a później z satysfakcją kazała mi to czytać wiedząc, że nie będę mogła przestać. Dlaczego tak piszę? Jestem osobą, która panicznie boi się dużej wody, otwartych wodnych przestrzeni, oceanów, mórz, a moim największym koszmarem jest lot samolotem, który spada do oceanu lub wypłynięcie statkiem w morze, gdzie statek ten ulega jakiemuś wypadkowi i razem z innymi pasażerami jestem zdana niestety na łaskę i niełaskę sił natury. W moim przypadku natura nie musiałaby się długo męczyć. Wszystko to wynika głównie z faktu, iż nie umiem pływać i mogę topić się nawet w brodziku (ta część basenu dla maluchów, nie brodzik prysznicowy) czy wannie (obie rzeczy zresztą robiłam). Nie wiem zatem co podkusiło mnie do tego by za "Zgubionych" się zabierać?! Chyba po prostu naczytałam się za dużo pozytywnych recenzji i nie bacząc na nic postanowiłam zobaczyć 'z czym to się je'. Oj, nie dobrze.

Główną bohaterką a zarazem narratorką książki jest Grace Winter. Jest rok 1914, gdy ze świeżo poślubionym Henrym wypływa w poślubny rejs statkiem o nazwie Cesarzowa Aleksandra. Niestety, jak się okazuje, nowożeńcom nie było pisane "i żyli długo i szczęśliwie". Statek ulega tajemniczemu wypadkowi (tajemniczemu dla pasażerów, którzy nie znają przyczyny katastrofy) i ulega zatopieniu. Grace zostaje uratowana przez swojego męża, który całą swoją energię poświęca na to by umieścić ją w jednej z szalup ratunkowych, w której dla niego miejsca już brak. Oprócz Grace w tej jednej z łodzi 'ratunek' znajduje 38 innych osób, szybko jednak okazuje się, że ta jest przeciążona a pomoc w postaci innego przepływającego tym szlakiem statku nie nadchodzi tak szybko jak wszyscy tego oczekiwali. Mijające dni sprawiają, że szalupa staje się miejscem, w którym walka o życie nabiera całkiem nowego znaczenia a sama powieść staje się aż duszna od emocji, które targają tymczasowymi mieszkańcami tego okropnego miejsca. Każdy z rozbitków chce być tym, który przeżyje, każdy stara się wierzyć w ratunek, ale każdy również wie, że jego szanse na przeżycie wzrastają jedynie wtedy, gdy inna osoba tego życia zostanie pozbawiona. Dni bowiem mijają, jedzenie i woda pitna powoli się kończą, a przeciążona szalupa przy każdej niekorzystnej zmianie pogody nabiera coraz więcej wody. Co zatem robić? Jak zdecydować kto ma żyć, a kto nie? Jak uratować siebie, ale też nie stać się katem, który wyrzuca inną osobę za burtę? Powieść "Zgubieni" pełna jest tego typu pytań i rozważań, które przecież w końcu muszą znaleźć jakieś rozwiązanie, jakieś wyjście z sytuacji. Jakie? Tego Wam nie powiem, bo psychicznie nie byłam w stanie dotrwać do końca tej książki. Okazało się, że tego typu decyzje są tymi, których ja w życiu nie chciałabym podejmować i o których nawet nie umiem czytać bez zbyt dużej dawki nerwów i emocji, które sprawiają, że później trudno myśleć mi o czymś innym niż ta nieszczęsna książka!

Nie oczekujcie ode mnie zatem, że będę Wam ją polecać, ale też nie odradzam jej tym, którzy wiedzą, że na tego typu 'zabiegi' w książkach są odporni. Pomijajac bowiem jej temat, który po prostu mnie przerósł uważam, że powieść została napisana bardzo dobrze. Takie mocne czytadło. 


Ch. Rogan, Zgubieni, Wydawnictwo Znak, 2012, s.304.

2014-03-12

Nie chcem, ale muszem.

Nie mogłam przeżałować, że nie było mi dane obejrzeć tego filmu w kinie. Nastawiłam się bowiem na wzruszenia i patriotyczne porywy serca. Cieszę się jednak, że Wajda zaserwował mi to wszystko w bardzo umiarkowanych, żeby nie powiedzieć skromnych, proporcjach. W zamian dostałam świetnego Więckiewicza, który co rusz wywoływał u mnie i męża wybuchy śmiechu, choć z drugiej strony, czy mam prawo mówić, że to Więckiewicz? Przecież to Wałęsa jest twórcą tych często niegramatycznych powiedzonek nie do podrobienia :) Sam film ciekawy. Podobało mi się, że znalazłam w nim fragmenty "Człowieka z marmuru" i filmów dokumentalnych z tamtych czasów. I tak sobie teraz myślę, ile jeszcze filmów przyjdzie nakręcić Wajdzie? Oglądając "Wałęsę" miałam bowiem wrażenie, że kto mógł chciał w tym filmie brać udział, tylu rozpoznawalnych aktorów, w tak niewielkich rólkach.




"Wałęsa. Człowiek z nadziei"

2014-03-08

Piękna "Zorkownia" Agnieszki Kalugi.

Od wczoraj zastanawiam się w jaki sposób powinnam zacząć tego posta. Czy od tego, że w ogóle nie miałam tej książki w planach? Czy od tego, że już dawno nie czytałam czegoś z taką zachłannością i zachwytem zarazem? Czy od tego, że chyba czekałam na taką właśnie książkę, która tak pięknie otworzy mi oczy na niektóre sprawy? Czy od tego, że po raz kolejny utwierdziłam się, że, dzięki Bogu, niektóre książki przychodzą do nas same? Czy w końcu od tego, że zazdroszczę autorce takiej niesamowitej wrażliwości w przeżywaniu i opisywaniu kolejnych ludzkich KOŃCÓW? Może po prostu zacznę od początku.




Odkąd zapowiedź "Zorkowni" pojawiła się w księgarniach internetowych i na stronie wydawnictwa wiedziałam, że jej nie przeczytam. Nie teraz w każdym bądź razie. Przecież pół roku temu urodziło mi się dziecko, które dopiero co wchodzi w życie i ostatnią rzeczą na którą miałam ochotę, było czytanie takiej właśnie książki. O hospicjum. O umieraniu. Tkwiłam w swoim przekonaniu do momentu, gdy całkiem przypadkowo na jednym z obserwowanych blogów natrafiłam na recenzję "Zorkowni". Pobieżnie ją przeczytałam, wychwytując jednak z niej słowa wyrażające zachwyt książką i polecające bloga autorki. Z ciekawości weszłam na tegoż i... przepadłam! Kto tak pisze?! Kto potrafi coś tak ostatecznego jak śmierć i cierpienie z nią związane ubrać w takie słowa, że czytelnik nie może przestać czytać?!

Tego samego dnia kupiłam książkę (e-booka, bo jak wiadomo nie mieszkam w Polsce). Następnego dnia od rana zaczęłam czytać i po kilku godzinach, dosłownie wyrwanych z życia, skończyłam lekturę "Zorkowni" (trudno mi wyrazić jak wdzięczna jestem swojemu synkowi, który jakby wiedział, że mama jest nie do końa dostępna i był niesamowicie grzeczny i samowystarczalny). Połknęłam tę książkę, bo inaczej się nie da. Nie znaczy to jednak, że czytałam ją bez większej refleksji, że nie przystawałam co chwilę, by się wzruszyć, by zapamiętać co czytam, by, dzięki autorce, przyjąć słowa ofiarowane mi przez ludzi, którzy już odeszli z tego świata, by przyjąć lekcje na temat tego jak żyć teraz i tu, jak się tym życiem cieszyć pomimo wszystko, jak je doceniać i jak kochać bliskich, których jeszcze mam, a z którymi kiedyś przyjdzie mi się pożegnać.

"Najwięcej jednak uczę się o rodzicielstwie, gdy opowiada o pielęgnacji pelargonii. - Nie kupuj kwiatów w markecie, są pędzone, mają ograniczane korzenie, pozbawia się je naturalnej odporności, nie obronią się przed mszycą, nie znają słońca. Sławek dba o swoje kwiaty, dogrzewa je zimą, nie niszczy korzeni, nie przyspiesza rozwoju." [loc. 191-194]

"Znów przekonuję się, że dom to nie miejsce. Serce kolejnego domu pulsuje na moich oczach." [loc. 648-649]

"Pamiętam też jak mądrze mówił o małżeństwie. O okrągłym stole. - Rozmowa, rozmowa i jeszcze raz rozmowa. O wszystkim trzeba rozmawiać, wszystko wyjaśniać na bieżąco, siedząc przy okrągłym stole." [loc. 954-956]

Agnieszka Kaluga, autorka książki i bloga o tej samej nazwie (zorkownia.blogspot.com) swoją pracę w hospicjum rozpoczęła w 2010 roku. Wtedy też powstał blog, ta książka to wycinek tegoż. Blog stał się dla Agnieszki chyba takim miejscem gdzie oczyszcza swoją psychikę z nadmiaru emocji, nadmiaru bólu, cierpienia, ale i miłości które to spotyka w hospicjum. Pięknie to wszystko oddaje swoim czytelnikom, którzy dzięki niej mają szansę na to, by lepiej zrozumieć sens tego wszystkiego co zwie się życiem i umieraniem. Już dawno nie byłam pod tak wielkim wrażeniem tego, jak ktoś pisze. Agnieszka Kaluga łączy niesamowitą prostotę przekazu z poetyckością. Dopatrzyłam się tutaj inspiracji Herbertem, którego nie raz cytuje, a którego wrażliwość i sposób pisania trochę przejęła. Zachwyciło mnie to, bo bałam się, że książka traktująca o czymś tak ostatecznym jak śmierć będzie epatować cierpieniem i bólem, a na to w tym momencie swojego życia po prostu się 'nie piszę', bałam się też, że jej ładunek emocjonalny będzie tak wielki, że nie będę go w stanie unieść. Szczęśliwie tak nie jest, książka jest lekka, delikatna i jasna mimo wszystko (pięknie wnętrze książki obrazuje okładka). To co bolesne, trudne do przyjęcia opisane jest z wielkim taktem, bez przekraczania nieprzekraczalnych granic. Po prostu pięknie. Od teraz "Zorkownia" staje się również moim miejscem w sieci, będę ją odwiedzać, będę podziwiać autorkę za siłę z jaką ciągle staje oko w oko z tym z czym większość z nas marzy by nigdy się nie zetknąć, będę się uczyć dalej. Bardzo Wam polecam zarówno książkę jak i bloga!

Na koniec zostawiam Was z kilkoma cytatami, które tak wiele mówią o tej książce:

"Skłamałbym, mówiąc, że nie. - Uśmiecha się lekko. Zachwyt i rozpacz, o których pisała Szymborska, wyglądają właśnie tak jak oczy pana Kazimierza, które po dziecięcemu wpatrzone we mnie, są zupełnie nagie." [loc. 216-218]

"Bogumiła patrzy na mnie uważnie tym samym wzrokiem co Kazimierz - nie natrętnie, ale też bez strachu, kurtuazji. Nic do stracenia, gdy wszystko do stracenia." [loc. 292-293]

"Trudno przyjmować miłość, która wszystko znosi, wszystko przetrzyma." [loc. 2531-2531]


A. Kaluga, Zorkownia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s.288.

2014-03-01

"Miłość" wg Sławomira Fabickiego.

Czekałam na ten film, czekałam na odpowiedni nastrój i czas. Dzisiaj spędziłam z nim wieczór i nie zawiodłam się. "Miłość" to film o miłości, bardzo prawdziwy, niebanalny. Wydaje mi się, że nie każdego porwie, ale ten kto jest w długoletnim związku z pewnością odnajdzie w nim kawałek siebie, kawałek swojego związku. Dobre kino polskie.



Jolanta Kwiatkowska "Przewrotność dobra".

Gdyby nie Kasia z Notatek Coolturalnych pewnie nigdy nie usłyszałabym o tej książce, a nawet gdyby, to bez jej rozentuzjazmowanych słów pewnie bym po nią nie sięgnęła. A tak, to jak Kasia mówiła do mnie o tej powieści jeszcze zanim powstał ten post na jej blogu, sprawiło, że jeszcze tego samego wieczora zaopatrzyłam się w e-book i zaczęłam czytać. I choć "Przewrotność dobra" nie zrobiła na mnie tak wielkiego wrażenia jak na Kasi, to uważam, że było warto, zwłaszcza, że z poruszonym w tej powieści tematem jeszcze nigdy się w książce nie spotkałam, a Jolanta Kwiatkowska dość solidnie do niego podeszła. Ciekawa pozycja.




Dorota na swoje nieszczęście nie urodziła się chłopcem co z góry skazało ją na brak miłości rodziców. To z kolei wiązało się z nienawistnym traktowaniem jej przez starszego brata, który będąc oczkiem w głowie matki i ojca, z czystym sumieniem wykorzystywał małą Dorotkę do tego by ta mu usługiwała, by była mu podległa i by bez jego pozwolenia nie mogła zrobić nic. 'Wychowywana' w taki sposób dziewczynka próbowała to wszystko jakoś sobie wytłumaczyć układając w swojej głowie między innymi definicje dobra i zła, które pozwalały zrozumieć jej zachowanie rodziców czy brata. Przecież brat, który każe jej wykonywać czynności jemu zlecone robi to tylko dla jej dobra, po to by ta stawała się coraz lepszym człowiekiem, by na swoim kocie miała coraz więcej dobrych uczynków. Upokarzanie też służy tylko i wyłącznie temu. Takie lekcje bycia 'dobrym człowiekiem' odbierała Dorotka od brata codziennie. Jednak nie tylko. Okazuje się, że tą najważniejszą umiejętnością zdobytą dzięki bratu stała się sztuka manipulacji. Tą Dorotka opanowała do perfekcji, wszak podglądała przy pracy mistrza!

I o tym właśnie jest "Przewrotność dobra". O manipulacji, która dla niektórych, tak jak dla Doroty Cichockiej, staje się sposobem na życie i radzenie sobie z demonami przeszłości. Dziewczyna, która w dzieciństwie nie zaznała jakiegokolwiek szczęścia, przy pomocy tej sztuki szuka ratunku dla siebie. Ale jak w takich wypadkach bywa, to co zdarzyło się w przeszłości nie zawsze tłumaczy teraźniejszość. Dorota wyrasta na kobietę, która by osiągnąć swoje cele gotowa jest na wiele. Dobro i zło w jej życiu bardzo się przeplatają, choć moim zdaniem tego zła jest jednak więcej. Dorota potrafi bowiem nawet czynione zło ubrać w szaty dobra, tego nauczył ją brat.

Ciekawa książka. Może momentami, jak dla mnie, zbyt te wszystkie doznawane krzywdy są przejaskrawione a niektóre wydarzenia z życia Doroty zbyt pokazowe, ale ogólne wrażenie z powieści Jolanty Kwiatkowskiej mam dobre. Te elementy, które mnie drażniły kładę na karb tego, że autorka tak bardzo chciała pokazać 'mechanizm działania' manipulatorów, a do tego potrzeba jednak wyrazistych sytuacji. Co w tej książce podobało mi się najbardziej to sam temat, taki nieograny i bardzo na czasie. 


J. Kwiatkowska, Przewrotność dobra, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2012, s.233.